niedziela, 29 grudnia 2013

Brat geniusz i świąteczny błogostan

Muszę przyznać się bez bicia, że powolutku robię postępy w nauce programowania. Powolutku, bo tak to już ze mną jest, że chociaż wiele rzeczy łatwo mi przychodzi, to równie wiele przeszkód znajduję na swej drodze (nie przeczę, że wiele z nich tworzę sama). W robieniu postępów pomaga mi mój młodszy brat - do niego zwracam się o pomoc jeżeli nie wiem jak napisać program, albo ten napisany przeze mnie działa nie tak jak bym chciała, ewentualnie nie działa wcale. Muszę przyznać, że Kuba jest świetnym debuggerem.
Często głupio mi, że mój brat wie tak dużo więcej niż ja w temacie, w którym bądź co bądź chciałabym się specjalizować. Nie raz czułam się tak bardzo głupia, kiedy okazywało się, że braciszek znalazł błąd, który był niezmiernie prymitywnym zagraniem z mojej strony jako programisty, albo naprowadzał mnie na właściwie tory w rozumowaniu kiedy zbłądziłam myśląc, że coś powinno działać zupełnie inaczej niż rzeczywiście napisałam.
Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić- w końcu jeśli o programowanie chodzi ma mój braciszek-geniusz ponad dwa lata więcej doświadczenia niż ja, już nie mówiąc o tym, że poświęca temu po prostu więcej czasu. Samo to jednak, że czuję się gorsza, demotywuje mnie, owszem, ale nie sprawia, że rezygnuję z pomocy mądrzejszych i bardziej doświadczonych ode mnie.
A czasem jest ciężko. Bo jestem osobą, która nie cierpi kiedy daje się jej rady (szczególnie jeżeli wciąż takie same, albo polegające na mówieniu "mi było ciężko, a jakoś dałem sobie radę, bo..." , a potem "i ty też powinnaś..."). Często trudno jest mi znieść krytykę, a jednocześnie mam w sobie aż za wiele samokrytycyzmu - mieszanka tych dwóch sprawia, że często kończę w stanie depresyjnym lub do niego zbliżonym (wystarczy, że krytykuję siebie za to, że nie potrafię znieść krytyki).
Ale jak to mówią - poznanie wroga jest pierwszym krokiem do wygranej. Wiem już co jest nie tak i pozwala mi to pracować nad sobą (powolutku, a jak).

Oczywiście w stosunku do swoich planów jestem z nauką daleko z tyłu, ale nie mogę powiedzieć, że nie robię nic. W sumie to często wygląda tak, że robię coś tylko po to, żeby móc powiedzieć, że coś robię i usprawiedliwić się sama przed sobą, a większość roboty zostaje i tak na ostatnią chwilę, ale cóż zrobić jeśli nie starać się tego zmienić. Problem w tym, że łatwo mnie wybić z naukowych planów, bo też łatwo wychodzi mi wymyślanie przeróżnego rodzaju wymówek. Znakomitą okazją były mijające właśnie święta.

W związku z tymże świątecznym czasem pozwoliłam sobie popaść niemalże w błogostan - dyspensa na jedzenie (też dlatego, że od stycznia planuję rozpocząć pierwszy etap diety eliminacyjnej, więc trzeba się nawp*lać póki jest okazja, a Adam pozwolił mi przez te parę dni być jeszcze grubą), lenistwo, siedzenie po nocach i granie na komputerze - ale przynajmniej odpoczęłam psychicznie. Częściowo. Bo też mój dom i rodzina momentami działają na mnie depresyjnie, ale też już chyba nie tak jak zdarzało się dawniej. Najgorsze, że najbardziej depresyjnie działają na mnie rozmowy z moim dziadkiem, który - co najzabawniejsze- znany jest raczej z pozytywnego podejścia do życia i którego bardzo lubię  i szanuję. A smutne nastroje biorą się stąd, że uwielbia dawać mi dobre rady, pouczać i w pewnym sensie krytykować moje poczynania, chociaż zapewne nie ma takiego zamiaru i nie do końca zdaje sobie sprawę z tego jak jego słowa wpływają na moje myślenie. A wpływają tak, że zaczynam czuć się winna i w dodatku przesadnie martwić się o przyszłość, a obie te rzeczy są wielkimi moimi słabościami i staram się je zwalczać.

Tak czy siak - święta nie były taki złe. Nawet wigilijne składanie życzeń udało się przeżyć bez większych nieprzyjemności. Prezenty dostałam takie, z których jestem zadowolona, nawet Adaś wstrzelił się w mój gust kupując mi "Sezon Burz" Sapkowskiego i perfumy o cytrusowym zapachu. Spędziłam z nim zresztą cudownych kilka dni obijając się, dużo śpiąc (zazwyczaj z wtulonym w moje nogi psem), jedząc kluski śląskie i oglądając zdjęcia z dzieciństwa Adama i jego brata -bliźniaka, a przy okazji także i reszty rodziny.
Najstarsza siostra szczęśliwie dotarła do Nowej Zelandii, czego tylko troszkę jej zazdroszczę, a co opisuje od czasu do czasu na stworzonym z tej okazji blogu:
https://nakoniecswiataidalej.wordpress.com/

Co jeszcze pięknego jeśli o święta chodzi - to, że kiedy idę gdzieś nocą i wznoszę głowę do góry, widzę gwiazdy. Zimowe rozgwieżdżone niebo jest naprawdę przepiękne, a w Krakowie łatwo można o tym zapomnieć. Kiedy przyjechałam do Nowej Góry widok tego nocnego nieba był pierwszą rzeczą, która mnie zachwyciła i w ogóle zwróciła moją uwagę, bo też jest to widok przepiękny. W dodatku tak prosty i naturalny, że wydaje się aż nierealny - coś jakby ktoś wyciął ze zdjęcia wszystko od linii horyzontu w dół (mam na myśli to, co nie jest niebem) i przykleił niedbale na stworzone sztucznie tło, taki kiczowaty obrazek obrabiany w Paint'cie.

Także tego - będzie na tyle. A żeby jakoś zakończyć - będzie kwadratowy kot:


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Róża od Wrzechświata

 Wczoraj tuptając sobie spokojnie w kierunku przystanku tramwajowego (gdyż wybierałam się na zajęcia na swojej uczelni) zauważyłam leżącą na żywopłocie porzuconą żółtą różę. Nie namyslając się wiele wzięłam ją ze sobą, chociaż zastanawiałam się co z nią zrobie w ciągu dnia. Róża spędziła ze mną wszystkie zajęcia i poszłyśmy razem na przedświąteczne spotkanie z moim przyjacielem (wiecie - dużo picia soku, wspominanie dawnych dziejów, mnóstwo śmiechu i wspólne kupowanie piżamy, a to wszystko zakończone złożeniem sobie nawzajem świątecznych życzeń w rodzaju "Wesołych  Świąt"). Kiedy wróciłam z różą do domu, była juz bardzo zwiędnięta i przemrożona. Jeżeli nie uda się jej odżyć, z pewnością tylko ususze jej płatki na pamiątkę.

Uznałam, że Wrzechświat musi bardzo mnie lubić skoro daje mi kwiaty (tak, wiem - ktoś go po prostu tam zostawił, ale mogę sobie to zinterpretować jak chcę, prawda?). Cięzko mi natomiast powiedzieć co w tym momencie nazywam Wrzechświatem. Jest to coś w pewnym sensie osobowego, dlatego piszę z dużej litery. Nie chodzi mi jednak tak po prostu o kosmos i wszystko co nam się z nim kojarzy, ale o oddziaływanie. Nie do końca wiem jak to nazwać. Może energią, może Bogiem, może jeszcze inaczej - to po prostu coś, co działa. Czego wpływ odczuć można każdego dnia. To jest to, czemu dziękuję kiedy znowu uśmiecham się do siebie i do losu, bo zobaczyłam jak moje pragnienia i marzenia sie spełniają.
W internecie przeczytać i usłyszeć można o czymś zwanym "Prawem Przyciagania". Wierzę, że to działa. Wierze, że mamy wpływ na otaczający nas świat i możemy kreować swoje ścieżki, chociaz nie mam pojęcia w jaki sposób to funkcjonuje. Często zastanawiam się, czy tak naprawdę żyjemy w czasie i mamy wpływ na przyszłość, mamy prawdziwą przeszłość, czy to tylko iluzja i nasze życie zapisane jest gdzieś w bezczasowej księdze przeznaczenia. Zastanawiam sie też, czy nasze myśli są naprawdę naszymi myślami, czy też wszystkie one krążą gdzieś w "eterze" i są tylko przez nas wyłapywane (no bo co to są właściwie te myśli?). Zastanawiam się nad wieloma innymi rzeczami. Ale to co jest dla mnie najważniejsze w tej chwili to to, że dokonał się w moim życiu pewien zwrot.

Oczywiście nie było to nagłe jak uderzenie pioruna. To znaczy było- w pewnym sensie. Ale jednocześnie był to też bardzo długi i zmudny proces, który zresztą nadal trwa i mam nadzieję nadal pchać go do przodu. Chodzi o specyficzny sposób podejścia do życia, do świata, o małą zmianę w sposobie myślenia. Osiągnęłam sukces i mogę powiedzieć, że teraz mysle naprawdę pozytywnie. Oczywiście nie znaczy to, że jest idealnie i nagle wszystko przyjmuję od razu z radością i wdzięcznością. Ale to i tak wielki przeskok w myśleniu. A wszystko zaczęło się od bolących wnętrzności...

Nie bedę tu opisywać szczegółów. Sęk w tym, że mam w tej chwili do wykonania kilka stosunkowo drogich badań i do odwiedzenia kilku lekarzy. I nie wiem czy już zwariowałam, czy jestem na granicy, ale cieszy mnie to. Pomimo tego, że mogłabym się denerwować, że brak mi na to czasu i pieniędzy. W końcu mam tyle wydatków, tyle planów, tyle rzeczy do załatwienia...
Paradoksalnie od tamtego czasu zaczęłam widzieć w każdym problemie, każdej przeszkodzie rodzaj wyzwania. Czegoś, co trzeba rozwiązać, aby stac sie lepszym, wiedzieć więcej, być szczęśliwszym. W dodatku bardziej doceniam to, że mam osboy gotowe mi pomóc. To, co mam teraz w głowie, to przekonanie o tym, że jedyne co dzieje się codziennie, to realizajca moich marzeń, moich myśli. Czasami tylko w bardzo pokrętny sposób. Wiele razy jednak miałam już w życiu sytuacje, że wydarzenia pozornie nie mające ze sobą wiekszego związku doprowadzały mnie do celu, do którego nie potrafiłam dojść w inny sposób, a który chciałam osiągnąć. Jestem dużo spokojniejsza, dużo więcej się usmiecham i mniej spieszę. Bardziej pozytywnie patrzę w przyszłość i mniej zrażam się porażkami. Wiem, że przede mną wiele mniejszych i wiekszych kryzysów, ale wiem, że już nigdy - jak to się mówi- nic nie będzie takie samo :)

Moja żółta róża od Wrzechświata jest teraz dla mnie symbolem mojej małej pozytywnej przemiany. Wiem, że to wszystko brzmi tak bardzo ... wzniośle. Chciałoby się powiedzieć - metafizycznie. Ale to dla mnie bardzo wielki i bardzo znaczący krok na przód.