Nadmiar myślenia sprzyja nałogom. Tak
przynajmniej mi się wydaje, kiedy o tym myślę. Ja sama uważam się za osobę
podatną na popadanie w różnego rodzaju nałogi, chociaż być może nikt nigdy nie
zakwalifikowałby mnie, jako naprawdę uzależnioną (nie wiem czy chcę diagnozy,
czasem chyba lepiej nie wiedzieć). Miewam w swoim życiu powracające epizody
nieco kompulsywnego podejścia do niektórych spraw i czynności. Wszystko to
jednak zawsze miało i ma źródło w tym samym miejscu - konkretnie tam gdzie
stres i wszystkie moje negatywne myśli (przede wszystkim te na mój własny
temat). Podczas gdy uzależnienie definiujemy jako "nabytą
silną potrzebę wykonywania jakiejś czynności lub zażywania jakiejś
substancji", nałóg sięga już nieco głębiej : "Nałóg – zakorzeniona dysfunkcja
sprawności woli przejawiająca się w chronicznym podejmowaniu
szkodliwych dla organizmu decyzji, które są
sprzeczne z przesłankami rozeznania intelektualnego." Można powiedzieć,
że miałam w życiu wiele okresów uzależnień (zresztą mam nadal), które nałogami
można by nazwać głównie ze względu na problemy z logicznym myśleniem podczas
działania – niemal zawsze wiem, co powinnam zrobić w danym momencie, aby było
to dobre i słuszne. Często jednak robię zupełnie inaczej pomimo tego, że zdaję
sobie sprawę z możliwych konsekwencji.
Pierwszym moim
uzależnieniem (takim, do którego można się przyznać) były gry przeglądarkowe. Wiadomo – nie potrzeba do nich zbyt mocnego
komputera ani szczególnych umiejętności, a nawet pieniędzy, jeżeli tylko nie
traktuje się ich zbyt serio. Pierwsza gra, w którą grałam, pomogła mi nieco między
innymi zniszczyć mój pierwszy związek (w końcu gra wymaga czasu, a przy okazji
możliwość flirtu na czacie podczas gry bywa zgubna), a także dać wyraz mojej
bezbrzeżnej naiwności, która objawiła się pożyczeniem naprawdę grubej sumy
pieniędzy człowiekowi, którego znałam tylko wirtualnie. Sama do dziś się
dziwię, że zrobiłam coś takiego, ale absolutnie nie żałuję. I to nie tylko
dlatego, że uważam to za niezłą przygodę – pieniądze w całości odzyskałam, a w
dodatku miałam kogo prosić o pomoc w czasie kiedy ja sama zostałam dotknięta
finansowym kryzysem. Kolegi z gry do dziś nie spotkałam na żywo, a mogliśmy
uratować siebie nawzajem.
Druga gra stała się
prawdziwym nałogiem na dłuższy czas – potrafiłam spędzać nad nią nawet do
dwudziestu godzin na dobę. Pierwszym, co robiłam, gdy wstałam rano, było
włączenie komputera. Ostatnia rzecz przed pójściem spać – zapuszczenie wszystkich
możliwych produkcji w kopalniach i mieście. Nie chodziłam na uczelnię, a po
pewnym czasie nawet do pracy, pomimo tego, że pracowałam jedynie w weekendy.
Jednak nie była to wina gry – kiedy nie grałam, leżałam płacząc i gapiąc się w
sufit, bo było to krótko po rozstaniu z chłopakiem (trzy i pół roku związku
jednak zmienia człowieka). Granie w tę grę zaowocowało nie tylko spontaniczną
wycieczką nad morze, kolejnymi pożyczonymi pieniędzmi (suma dużo mniejsza,
aczkolwiek do dziś nieodzyskana – kiepski ze mnie egzekutor, bo za miękkie mam
serduszko), ale i znalezieniem miłości, o czym zapewne już gdzieś kiedyś
pisałam, ale bardzo lubię to wspominać. Taka już jestem sentymentalna… Nadal od
czasu do czasu gram. Ale z braku czasu i ochoty jest to naprawdę bardzo
rzadkie. Właściwie bardziej sentyment niż ochota (czy mówiłam już, że jestem
sentymentalna?).
Kolejną rzeczą, od której
czuję się uzależniona, są papierosy. Pomimo tego, że nie palę codziennie, a
czasem nie sięgam po papierosa długimi tygodniami i miesiącami, chęć zapalenia
bywa niezmiernie męcząca. Były czasy, gdy paliłam
codziennie, jednak nigdy dużo – nie zdarzyło mi się osiągnąć nawet pół paczki
dziennie. Zresztą trwało to maksymalnie kilka miesięcy. A jednak, kiedy
dostałam swoje pierwsze w życiu i jak do tej pory jedyne zwolnienie lekarskie
(ot, takie tam małe załamanie nerwowe), tylko papierosem byłam w stanie uciszyć
nieco natrętne myśli. Przepisane przez lekarza leki uspokajające albo były za
słabe nawet w wielokrotnie większej dawce, albo po prostu nie mogły na mnie
zadziałać. Tak czy siak, palić wciąż lubię i ciężko jest mi odmówić, gdy się
mnie częstuje, pomimo tego, że uważam palenie za absolutnie złe i niefajne. Ale
kto by myślał logicznie, kiedy to takie przyjemne…?
Stanowczo najbardziej
wrednym uzależnieniem są słodycze, a raczej bardzo szeroko pojęty cukier.
Pomimo tego, że udało mi się prze naprawdę długi czas nie jeść nie tylko
słodyczy, ale i chleba, a nawet owoców i dużej części warzyw (względy
zdrowotne, nie ma co wchodzić w szczegóły), nadal nie uwolniłam się od
czekoladek i ciasteczek. Z wyrzutami sumienia pochłaniam czasem jedno za
drugim, bo leżą przede mną i płaczą, chociaż wiem, że absolutnie nie powinnam (pomijając
już nawet wpływ tych pyszności na figurę, ale wiem, że nie powinnam, również z
innych względów). Sama raczej nie kupuję rzeczy, których nie powinnam jeść.
Jednak kiedy ktoś częstuje, rzadko udaje mi się powiedzieć „nie”. Dlatego
czasami nie lubię swojej pracy – tam ciągle ktoś ma urodziny.
Zdarza mi się w życiu
uciekać na wiele sposobów. Uciekam od siebie samej, od tego co we mnie
brzydkie, złe i negatywne, albo co wmówię sobie, że takie jest. Niestety często ucieczka ta jest w jakiś sposób
destrukcyjna. Dodatkowo zazwyczaj gdy przerywam na jakiś czas coś, czego postanowiłam nie
robić, znajduję sobie w tym czasie coś nowego do uzależnienia. Jakoś tak już ta
moja zepsuta główka działa.
Jednak mimo wszystko
lipiec jest jak do tej pory naprawdę dobrym miesiącem – prawdziwy miesiąc
odpoczynku. Przerwa od studiów i od nauki (chociaż oczywiście plany miałam
ambitne!), całkiem pozytywnie spędzany czas w pracy (pomimo tego, że
nie narzekam na brak obowiązków). Przeczytałam bardzo dobrą książkę, którą polecam każdemu, mianowicie "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" szwedzkiego autora Jonasa Jonassona, z której zapożyczyłam sobie motto życiowe głównego bohatera, aby wcielić je we własne życie ("jest jak jest, a będzie co będzie"). Wróciłam do codziennego gotowania i
eksperymentowania w kuchni, co zaowocowało świetnymi perspektywami urlopowymi
(ale to już materiał na kolejny wpis i na kolejny rozdział w życiu, naprawdę),
a w dodatku znalazłam sobie kolejny sposób na ucieczkę przed stresem – kiedy nie
mogę znieść już swoich myśli i czuję, że napełnia mnie strach, po prostu ruszam
do ćwiczeń fizycznych, aż pot leje się ze mnie strumieniami. Wciąż daleko mi do
wysportowanej sylwetki, a nawet do „niezłej” formy fizycznej, ale to, jak
pomaga mi to na głowę, jest nieocenione. Kiedyś zresztą ten sam sposób poleciła
mi pani psycholog, jednak dopiero teraz dojrzałam do tego rozwiązania (jakkolwiek
komicznie to nie brzmi). Pomimo tego, że absolutnie nie jest w moim życiu „idealnie”
(bo przecież wciąż sięgam po słodycze, nie odmawiam papierosa i robię mnóstwo
innych rzeczy, o których już nie wypada pisać), to w głowie mam pozytywnie. W
dodatku już tylko kilka dni dzieli mnie od upragnionego urlopu, który minie
zapewne szybciej niż można by się spodziewać, ale którym zamierzam delektować się
z całych sił, bo uważam, że mimo wszystko na niego zasłużyłam.