piątek, 31 stycznia 2014

Zimowe kryzysy

Zima jest zła. Nie lubię zimy. Zimę mogłabym przespać i wcale nie tęskniłabym za śniegiem.
Kończący się właśnie styczeń mogę podsumować jednym słowem - tragedia. Tragedią jest to, co dzieje się ostatnio w mojej głowie i w moim życiu (chociaż przyznaję, że nie we wszystkich jego aspektach). W każdym razie wygląda to tak, jakby wszystko co dobre zapadło w zimowy sen i zapomniało o mnie, a wszystkie moje demony z przeszłości budzą się i atakują na nowo. Ostatnich kilka dni to prawdziwe apogeum ich ataków. Zastanawiam się tylko, czy po tym nastąpi wzlot, czy coś jeszcze gorszego, bo ciężko stwierdzić kiedy naprawdę osiąga się dno.
Swoje postępy w nauce oraz w trzymaniu się postanowień wszelkiego rodzaju (w tym dietetycznych) opisać da się tylko w jeden sposób - kompletny regres, a jak nie regres to zastój, w każdym razie "jest ch*jowo", że tak sobie brzydko pozwolę.
Ostatnio w ogóle czuję się i wyglądam jak zombie (zapytanie koleżanki z pracy mnie urzekło: "źle się czujesz, czy tylko źle wyglądasz?"). Wory pod oczami, same oczy zresztą pieką niemiłosiernie (nie służy mi praca przy komputerze, oj nie), kręgosłup wysiada, w mięśniach skurcze, a ciężko powiedzieć skąd to wszystko się bierze... Moje życie nie zmieniło się aż tak bardzo. Nawet więcej śpię. A czuję się jak bym nie spała w ogóle. Ach.... ta zima...

Jutro początek i koniec sesji. Tej "pierwszoterminowej". Bo bez drugiego terminu zapewne się nie obędzie. Ćwiczenia pozaliczane (najzabawniejsze jest to, że moją najniższą oceną jest ta z angielskiego) i pozostały "tylko" dwa egzaminy. Tylko i aż. Tak, tak. Ja wiem, że to moja wina, że nie uczę się systematycznie. Że przesypiam wykłady. Że nie poświęcam wystarczająco wiele czasu na naukę. Ale stało się jak się stało i zaczęłam naukę dopiero dzisiaj. Nie wiem czy zdążę chociaż przeczytać materiały z obu przedmiotów nie mówiąc już o zapamiętaniu czegokolwiek, no ale... Nie zdanie egzaminów to jeszcze nie koniec świata. Chyba. Bo mnie za przeproszeniem tak wszystko denerwuje (dosłownie wszystko), że przez wszystkie myśli przebija się ta o strzeleniu sobie w łeb (na szczęście nie bardzo mam odpowiednie narzędzie).

Ale mimo tego, że średnio co pięć minut mam ochotę wybuchnąć płaczem, albo kogoś zabić, powtarzam sobie (chociaż momentami to niewiele pomaga), że to przejściowe, że będzie dobrze, że to przecież tylko spełniają się marzenia. I czekam. Do wiosny. Chociażby takiej "mentalnej". Bo zapewne się okaże, że to wszystko minie szybciej niż się wydawało. Że będzie dużo lepiej niż człowiek oczekiwał. I że nagle wszystko znowu stanie się proste, będzie chciało się żyć i w dodatku będzie się miało na to siłę i chęci.
Także tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz