Nie da się ukryć, że w pewnych kwestiach jestem kompletną ignorantką. W innych nieco mniej. Tak czy siak odnoszę wrażenie, że im jestem starsza, tym głupsza, a im więcej się dowiaduję, tym mniej wiem. Nie znam się na kinematografii, geografii, historii, polityce, ha... wymieniać na czym się nie znam mogłabym długo i z pewnością mogłabym trafić jako jeden z niezwykle pięknych przykładów programów typu 'matura to bzdura'.
Nie tak strasznie dawno, bo jeszcze w tym roku, podążałam sobie do pracy zamyślona, a raczej bardziej zaspana i ogólnie z myślami gdzieś daleko, kiedy zaczepił mnie jakiś pan prosząc o możliwość zadania pytania, z obietnicą otrzymania upominku jeżeli odpowiem poprawnie. Zazwyczaj jestem takim praktykom niechętna, bo zawsze mam gdzieś w głowie to straszne słowo jakim jest 'kompromitacja', ale wyrwana z zamyślenia nie zdążyłam się nie zgodzić, a skoro pytanie już ruszyło - pasuje odpowiedzieć. Nie było ono trudne. Należało jedynie wymienić trzy kraje należące do Unii Europejskiej. Ale, że ja ani z geografii(istnieją dla mnie tylko te miejsca gdzie sama byłam), ani z polityki, to jakoś ten trzeci kraj nie bardzo chciał do głowy przyjść pomimo podpowiedzi (to Niemcy graniczą z Francją? Ojej, może rzeczywiście...). Tak czy siak, w końcu wydusiłam z siebie odpowiedź już czerwona ze wstydu jak burak i otrzymałam 'nagrodę', którą była gra planszowa mająca za zadanie nauczyć mnie czegoś o Parlamencie Europejskim(och, już wiem na co idą moje pieniądze), a pan "Pytacz" pożegnał mnie słowami : "Proszę głosować na Różę Thun w najbliższych wyborach.
Przez kolejne dwie minuty zastanawiałam się dlaczego chce się, aby tak głupi i nieświadomi ludzie jak ja głosowali w wyborach. Czy tym politykom nie wstyd, że taki mają elektorat? Ale później zdałam sobie sprawę, że przecież tacy ludzie zazwyczaj tworzą większość, więc nie jest to takie specjalnie dziwne skoro mamy demokrację...
Nie piszę tego, aby się chwalić. Bardzo mi wstyd za moją niewiedzę. Ale to spotkanie nie obyło się bez skutków ubocznych - jeszcze tego samego dnia wydrukowałam sobie mapkę Europy, gdzie zaznaczyłam odpowiednio państwa wchodzące w skład UE, strefy Schengen i uzupełniłam jako tako wiedzę na temat terminu zbliżających się wyborów. Bardzo mi przykro, że taka wiedza kompletnie się mnie na co dzień nie trzyma. Daty, nazwiska, położenie na mapie - to wszystko jest czymś co zapominam jeszcze szybciej niż się nauczyłam jeżeli w jakiś bezpośredni sposób mnie nie dotyczy. Ale jak zdarzy się, że dostanę przysłowiowego kopa w dupę, to potrafię w ekspresowym tempie nadrobić zaległości.
Powolutku się starzeję (a może raczej dojrzewam) i coraz bardziej zaczynam dostrzegać to, że nie można tak po prostu całe życie się nie interesować i nie angażować. Nie można jeżeli myśli się o przyszłości i uważa się samego siebie za odpowiedzialnego człowieka. Z tego względu postanowiłam na początek bardziej zaangażować się politycznie. Nie ukrywam, że ostatnio na świecie dzięki naszym wschodnim sąsiadom ogólnie zrobiło się bardzo politycznie, więc można powiedzieć, że kolejny kop w dupę otrzymany i można zacząć działać. Powoli przestaję się kryć z tym, że mam jakieś poglądy polityczne. Postanowiłam nawet pójść krok dalej i zapisać się do partii (ej, nie kojarzy się to komuś z komunizmem? To śmieszne, przecież nie było mnie jeszcze wtedy na świecie... a nie, przecież ciągle mamy komunizm...). A to już w moim przypadku naprawdę wyraz CZEGOŚ co nawet trudno jest nazwać.
Nie lubię nie wiedzieć. Nie lubię nie rozumieć. Nie cierpię swojej ignorancji i niewiedzy oraz braku zainteresowania. Gdyby to było możliwe, interesowałabym się wszystkim i połowa rzeczy, które w ogóle można robić, zapewne stałoby się moimi pasjami. Ale nie da się, dlatego muszę wybierać, a czasem czekać na zapalnik (kop w d*), który wyrwie mnie z transu i zmusi do zainteresowania.
Ale póki co interesuję się głównie jako tako tym co dotyczy mnie najbardziej - ostatni tydzień minął mi pod znakiem (symbolem?) C++, a to dzięki trzem wolnym dniom w pracy (pierwsze w życiu L4 i urlop na żądanie), które poświęcić mogłam na naukę programowania. Było cudownie i oby tak więcej. Jak zwykle nieoceniony okazał się mój brat, dzięki któremu wielu rzeczy nauczyłam się sto razy szybciej niż zrobiłabym to sama. Wprowadziło mnie to jednak w bardzo nostalgiczny nastrój - niewiele jest dni, które mogę poświęcić na to, co naprawdę lubię. To znowu zaowocowało nowymi przemyśleniami na temat wciąż poszukiwanej pracy - czy naprawdę chcę robić nadal to, co robię, nawet jeśli mieliby mi płacić za to dwa razy więcej? Odpowiem szybko - nie chcę. Chciałabym mieć wreszcie poczucie, że robię coś ważnego, ciekawego i rozwijającego przez te 40 godzin w tygodniu, nawet jeżeli momentami okazywałoby się to trudne i męczące. Nie chcę i nie lubię stać w miejscu. Mam w związku z pracą takie jedno małe marzenie... Ale nic nie powiem dopóki się nie spełni, bo lubię czasem być przesądna.
czwartek, 20 marca 2014
niedziela, 9 marca 2014
Wiosenne powiewy
Długo nie było czasu żeby zebrać myśli i przelać je na klawiaturę. A nadchodzi wiosna. A skoro wiosna to i zmiany (to czy na lepsze okaże się zapewne po czasie).
Sesja niezależnie od wyniku ostatniego poprawkowego egzaminu - zamknięta. Dzień przed pisaniem nerwy trzymały mnie mocno, tak mocno jak dawno tego nie robiły, bo to jak zwykle wszystko na raz. Ale opisać spróbuję po kolei.
Otóż na poprawkę uczyłam się. I to dość solidnie jak na mnie, choć jak zwykle na ostatnią chwilę, co już bardzo dla mnie typowe. Niezależnie od tego czy zdałam ten egzamin, czy też nie - nauczyłam się czegoś. W dodatku dzięki temu, że zaczęłam kolejny semestr wcześniej niż naukę do egzaminu, wiem, które z tych informacji okażą się najbardziej przydatne na przedmiotach, których aktualnie się uczę.
Owszem - mogłam ściągać i mieć to już z głowy, a potem uczyć się na spokojnie nowych rzeczy. Może mogłam uczyć się też systematycznie cały semestr. Ale nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego.
Ściąganiu jestem całkowicie przeciwna. Chyba, że chodzi o przedmioty - "zapychacze", które wiem, że zbytnio mi się nie przydadzą. Ale nawet wtedy raczej nie ściągam, bo po prostu nie umiem. Dużo łatwiej jest się czegoś tam jednak nauczyć. Systematyczna nauka to kolejny problem, którego jeszcze nie umiem rozwiązać. Z roku na rok robię coraz większe postępy, ale i tak nieustannie zmagam się z wiecznym brakiem czasu na wszystko co chciałabym zrobić. Stąd też często przychodzi dokonywać mi wyborów z gatunku "którego przedmiotu lepiej nie zdać", czy "jak nadać priorytety sprawom do zrobienia, skoro wszystkie są ważne" i inne temu zbliżone.
Ale skoro wiosna, skoro czas zmian, to nie tylko nowy semestr (ledwo się zaczął, a już nie wyrabiam, o losie!). Pozmieniał mi się taneczny grafik: zrezygnowałam z prób zespołu na rzecz chodzenia na zajęcia do
Tír na nÓg (tak nawiasem przy okazji zrobię im reklamę http://www.tnn.art.pl/ - zapraszam) i jakoś tak radości więcej, a frustracji mniej, bo czuję, że w moim przypadku ma to większy sens. Staram się w miarę możliwości nadrabiać naukę niemieckiego - np. korzystam z wolnego czasu w pracy tworząc fiszki, a przeglądam je jadąc tramwajem - chociaż wciąż jeśli chodzi o wyrabianie planu przygotowawczego pod certyfikat, to jestem za przeproszeniem w "czarnej De".
Jednak nie po to się rozwijam i jestem innym człowiekiem, żeby się załamywać. Zaakceptowałam już fakt, że niektóre rzeczy w życiu przychodzą powoli. Powoli dojrzewam, powoli nabieram świadomości, powoli się uczę (nie dlatego żebym miała z tym jakieś specjalne trudności, to raczej mój tryb życia i tzw sposób bycia). Powoli również uczę się czerpać radość z robienia małych postępów i bycia coraz lepszą od siebie samej. Patrząc wstecz widzę ogromną różnicę. I to się liczy. Z jednej strony jestem osobą bardzo niecierpliwą i nerwową - ciężko mi czekać na cokolwiek. Z drugiej strony, potrafię konsekwentnie dążyć do celu, który sobie obiorę, nawet jeśli po drodze kilka razy z różnych względów go zarzucę. Umiem też weryfikować swoje cele kiedy widzę, że coś jednak nie jest dla mnie, a na początku wydawało się, że było. I przyznam nieskromnie, że za to się właśnie lubię.
Jakby tych zmian i stresów było mało, zachciało mi się jeszcze zmienić pracę. Póki co jestem na etapie "rozglądam się i wysłałam CV w jedno miejsce", ale to wszystko we mnie dojrzewa i nabiera kolorów, bo z dnia na dzień coraz bardziej myślę, że to dobry pomysł. Tylko proszę nie zrozumieć mnie źle - nie jest mi jakoś szczególnie okropnie. Uwielbiam swój team, a nasza teamleaderka to jedna z najbardziej wartych szacunku osób jakie znam, jeżeli chodzi o ludzi zajmujących podobne stanowiska. Doświadczenie jakie nabyłam w pracy również uważam za bardzo cenne - wyciągnęłam z tych jedenastu miesięcy wiele, nawet jeśli tego po mnie nie widać. Ale mimo wszystko - to nie jest praca dla mnie. Nie jest to coś co rzeczywiście chcę robić. W tej chwili na dodatek stanęłam w miejscu i zaczyna pojawiać się frustracja - nie lubię uczucia, że coś co robię kompletnie nie ma sensu. Co lepsze - znalazłam coś, co chciałabym robić. Oczywiście również nie na wieczność (bo przecież mnie się programowanie marzy, a oprócz tego własny sklep z poduszkami, ale ćśś...), ale na tym etapie - czuję i wiem, że to jest to. Czy się powiedzie? Wszystko się okaże.
Podsumowując - jest jak jest, czyli raz lepiej, a raz gorzej, ale powiedzenie "życie jest jak x + sin x" wciąż działa i wciąż się sprawdza. Z nadejściem słońca i szeroko pojętej wiosny (w tym także mentalnej) obudziła się we mnie chęć powiększania swojej świadomości. Ale to już materiał na kolejny wpis, bo nikt nie lubi jak jest przydługawo. A na koniec wiosenno-kwietna sesyjka, żeby nie było tak całkiem poważnie:
Sesja niezależnie od wyniku ostatniego poprawkowego egzaminu - zamknięta. Dzień przed pisaniem nerwy trzymały mnie mocno, tak mocno jak dawno tego nie robiły, bo to jak zwykle wszystko na raz. Ale opisać spróbuję po kolei.
Otóż na poprawkę uczyłam się. I to dość solidnie jak na mnie, choć jak zwykle na ostatnią chwilę, co już bardzo dla mnie typowe. Niezależnie od tego czy zdałam ten egzamin, czy też nie - nauczyłam się czegoś. W dodatku dzięki temu, że zaczęłam kolejny semestr wcześniej niż naukę do egzaminu, wiem, które z tych informacji okażą się najbardziej przydatne na przedmiotach, których aktualnie się uczę.
Owszem - mogłam ściągać i mieć to już z głowy, a potem uczyć się na spokojnie nowych rzeczy. Może mogłam uczyć się też systematycznie cały semestr. Ale nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego.
Ściąganiu jestem całkowicie przeciwna. Chyba, że chodzi o przedmioty - "zapychacze", które wiem, że zbytnio mi się nie przydadzą. Ale nawet wtedy raczej nie ściągam, bo po prostu nie umiem. Dużo łatwiej jest się czegoś tam jednak nauczyć. Systematyczna nauka to kolejny problem, którego jeszcze nie umiem rozwiązać. Z roku na rok robię coraz większe postępy, ale i tak nieustannie zmagam się z wiecznym brakiem czasu na wszystko co chciałabym zrobić. Stąd też często przychodzi dokonywać mi wyborów z gatunku "którego przedmiotu lepiej nie zdać", czy "jak nadać priorytety sprawom do zrobienia, skoro wszystkie są ważne" i inne temu zbliżone.
Ale skoro wiosna, skoro czas zmian, to nie tylko nowy semestr (ledwo się zaczął, a już nie wyrabiam, o losie!). Pozmieniał mi się taneczny grafik: zrezygnowałam z prób zespołu na rzecz chodzenia na zajęcia do
Tír na nÓg (tak nawiasem przy okazji zrobię im reklamę http://www.tnn.art.pl/ - zapraszam) i jakoś tak radości więcej, a frustracji mniej, bo czuję, że w moim przypadku ma to większy sens. Staram się w miarę możliwości nadrabiać naukę niemieckiego - np. korzystam z wolnego czasu w pracy tworząc fiszki, a przeglądam je jadąc tramwajem - chociaż wciąż jeśli chodzi o wyrabianie planu przygotowawczego pod certyfikat, to jestem za przeproszeniem w "czarnej De".
Jednak nie po to się rozwijam i jestem innym człowiekiem, żeby się załamywać. Zaakceptowałam już fakt, że niektóre rzeczy w życiu przychodzą powoli. Powoli dojrzewam, powoli nabieram świadomości, powoli się uczę (nie dlatego żebym miała z tym jakieś specjalne trudności, to raczej mój tryb życia i tzw sposób bycia). Powoli również uczę się czerpać radość z robienia małych postępów i bycia coraz lepszą od siebie samej. Patrząc wstecz widzę ogromną różnicę. I to się liczy. Z jednej strony jestem osobą bardzo niecierpliwą i nerwową - ciężko mi czekać na cokolwiek. Z drugiej strony, potrafię konsekwentnie dążyć do celu, który sobie obiorę, nawet jeśli po drodze kilka razy z różnych względów go zarzucę. Umiem też weryfikować swoje cele kiedy widzę, że coś jednak nie jest dla mnie, a na początku wydawało się, że było. I przyznam nieskromnie, że za to się właśnie lubię.
Jakby tych zmian i stresów było mało, zachciało mi się jeszcze zmienić pracę. Póki co jestem na etapie "rozglądam się i wysłałam CV w jedno miejsce", ale to wszystko we mnie dojrzewa i nabiera kolorów, bo z dnia na dzień coraz bardziej myślę, że to dobry pomysł. Tylko proszę nie zrozumieć mnie źle - nie jest mi jakoś szczególnie okropnie. Uwielbiam swój team, a nasza teamleaderka to jedna z najbardziej wartych szacunku osób jakie znam, jeżeli chodzi o ludzi zajmujących podobne stanowiska. Doświadczenie jakie nabyłam w pracy również uważam za bardzo cenne - wyciągnęłam z tych jedenastu miesięcy wiele, nawet jeśli tego po mnie nie widać. Ale mimo wszystko - to nie jest praca dla mnie. Nie jest to coś co rzeczywiście chcę robić. W tej chwili na dodatek stanęłam w miejscu i zaczyna pojawiać się frustracja - nie lubię uczucia, że coś co robię kompletnie nie ma sensu. Co lepsze - znalazłam coś, co chciałabym robić. Oczywiście również nie na wieczność (bo przecież mnie się programowanie marzy, a oprócz tego własny sklep z poduszkami, ale ćśś...), ale na tym etapie - czuję i wiem, że to jest to. Czy się powiedzie? Wszystko się okaże.
Podsumowując - jest jak jest, czyli raz lepiej, a raz gorzej, ale powiedzenie "życie jest jak x + sin x" wciąż działa i wciąż się sprawdza. Z nadejściem słońca i szeroko pojętej wiosny (w tym także mentalnej) obudziła się we mnie chęć powiększania swojej świadomości. Ale to już materiał na kolejny wpis, bo nikt nie lubi jak jest przydługawo. A na koniec wiosenno-kwietna sesyjka, żeby nie było tak całkiem poważnie:
Subskrybuj:
Posty (Atom)