środa, 18 czerwca 2014

Czerwcowy update życiowy

Podobno nie istnieje coś takiego jak sprawiedliwość. W każdym razie nie taka, jaką sobie czasami wyobrażamy. Z drugiej strony słyszy się powtarzane na około stwierdzenie, że "karma wraca", wiemy, że każda przyczyna ma swój skutek (i na odwrót), co poniektórzy uważają, że dostaje się od świata to, co mu się dało itp. Sprawiedliwość dla niektórych wygląda tak, że wszyscy mają po równo niezależnie od tego co w tym kierunku robią. Jak się nad tym zastanowić, od razu widać jak bardzo pozbawiona logiki jest próba oddzielenia nierozerwalnych przecież przyczyn i skutków. Ale nie chcę wchodzić w ten temat, bo wygląda bardzo politycznie, a ostatnio wychodzi mi to każdą możliwą stroną, jako że zmęczona życiem się czuję, a to bądź co bądź kolejna rzecz do przejmowania się.
Moje życie momentami zbyt bardzo przypomina huśtawkę. Tę składającą się z poziomej belki podpartej centralnie w celu wyważenia, a na której huśtanie się ma sens tylko, gdy po obu stronach ktoś siedzi (swoją drogą w języku niemieckim istnieje osobne słowo na tego rodzaju huśtawkę- nie musiałabym tyle pisać pisząc po niemiecku, kolejny powód aby kochać ten język). Nie wiem tylko do końca kto siedzi po drugiej stronie. Bo chyba nie jest to stale jedna osoba. Ostatnio chyba nie ma nikogo, albo jest to jakiś lekkoduch i - za przeproszeniem - lekkodup, albo mnie się mentalnie przytyło, bo moje próby wzlotu kończą się szuraniem zadem po piachu. Mówiąc w skrócie - standardowy dół, żal i podagra. Stanowczo bardzo brakuje mi witamin, a szczególnie witaminy "s", tej, co jest pierwszą literką od "szczęścia", a którą produkuje się w głowie samemu lub z innych pomocą, co jest chyba największym problemem jeśli chodzi o walczenie z niedoborami. Nie to, żeby działo się coś złego. Ja po prostu mam problem ze zmuszeniem się do pomyślenia inaczej i zaprzestania samosabotażu. Bezsensowny marazm pomimo tego, że wszystko jest we względnym porządku. Trochę mi to pokazuje jak w mojej głowie wyglądają priorytety dla niektórych spraw - to, co ważniejsze, smuci bardzo gdy się nie udaje, nawet gdy reszta idzie super. Wiele się człowiek może nauczyć po prostu siebie obserwując. Niestety miewam ten problem, że nie umiem się wczuć w swoją własną skórę i za bardzo sobą pomiatam w ramach eksperymentów.
Nie po to jednak zaczynałam o sprawiedliwości żeby tylko malkontencić. Życie na swój sposób jest sprawiedliwe i spokojnie można wierzyć w to, że istnieje coś takiego jak harmonia wszechświata (jak się chce, to można uwierzyć we wszystko), bo zawsze mamy coś za coś, a coś nie dzieje się z niczego.

 Olewam ostatnio prawie każdą rzecz, która jest dla mnie ważna, a w każdym razie chciałabym aby była, a mi nie wychodzi. Nie trzymam się ściśle diety (a długi czas mi się udawało, niestety niektóre uzależnienia dają o sobie znać), niemal w ogóle się nie uczę (bolesne, biorąc pod uwagę fakt, że to czas sesji), nie kontroluję swoich wydatków (właściwie już jestem spłukana, a to połowa miesiąca) i wiele, wielu innych. Za to od osiemnastu dni oficjalnie piastuję już nowe stanowisko, a dokładnie za tydzień ma rozpocząć się czas, kiedy będę działać w swojej działce całkowicie samodzielnie, czyli cała odpowiedzialność spadnie mi na głowę, a wsparcie i ewentualne krycie tyłów odejdzie w zapomnienie (w każdym razie w takim stopniu w jakim mam je teraz, bo nie sądzę, żebym rzeczywiście pozostawiona została bez wsparcia w swoim nowym teamie). Kombinowałam z tą swoją pracą i kombinowałam biorąc pod uwagę dwie opcje - albo znajdę coś związanego bardziej z dziedziną moich studiów, niekoniecznie za większe pieniądze, albo zostanę w księgowości, ale wtedy duża podwyżka byłaby koniecznością, bo nie jest to działka, w której aktualnie chcę siedzieć. Skończyło się tak, że wylądowałam w dziale zakupowym odrzucając propozycję bardzo dobrze (jak na ten etap) płatnej posadki w księgowości. Czyli jak zwykle z dwóch możliwych opcji wybrałam tę trzecią. Póki co nie powiem, że żałuję lub nie. Właściwie chyba nigdy nie powiem. Wszystko co podoba mi się w mojej pracy jest jednocześnie tym, co mnie w niej przeraża i czego nie lubię - samodzielne stanowisko i związana z tym duża odpowiedzialność, duży zakres obowiązków, ciągła nauka, konieczność bardzo dobrej organizacji oraz wykazywania się opanowaniem i cierpliwością w wielu sprawach. Jednym słowem - niezła szkoła. Może to właśnie dlatego tak bardzo brak mi sił na wszystko inne...
Ale ma to wszystko swoje dobre strony. Nie potrafię się zmusić do wysiłku umysłowego poza godzinami pracy, przez co nieco bardziej wyżywam się w innych dziedzinach. Kontynuuję swoją naukę szycia na maszynie (pierwsza uszyta spódnica miała już swój debiut sceniczny na ostatnim występie tanecznym), pierwszy raz w tym roku wybrałam się na konną przejażdżkę (opłacając to zdartą skórą na palcach rąk, siniakami na łydkach i zakwasami w dziwnych miejscach), namalowałam kilka obrazków i jestem w trakcie dokańczania dwóch małych artystyczno-twórczych projekcików, które rozpoczęłam już bardzo, bardzo dawno temu (czas liczony w latach), a zarzuciłam tak po prostu, jak to mam w zwyczaju. Odkrywam również ostatnio wady i zalety życia obok siebie. Może to choroba psychiczna, a może tylko reakcja obronna - swoją drogą może się jedno z drugim pokrywać-  w każdym razie chwilami mam problem z tym, aby utożsamiać się sama ze sobą. Ciężko to wyjaśnić, ponieważ napisanie, że "mam wszystko gdzieś" kompletnie nie oddaje obrazu sytuacji. Otóż nadal przejmuję się wieloma rzeczami. Nadal odczuwam emocje, nadal się angażuję. Nie umiem jednak przejąć się tym, że się przejmuję, naprawdę odczuć tego, że czuję i zaangażować się w swoje zaangażowanie. Zupełnie jakby to ktoś wewnątrz mnie był mną, a ja tylko go obserwuję. Moje ciało jest moje, ale jakby nie do końca. Moje życie i myśli również. Co ciekawe, najbardziej spójnie czuję się w tych momentach, kiedy jestem najbardziej radosna. Może to klucz do wszystkiego? Tak czy siak, może być to nieco problematyczne. Zatracam poczucie czasu i mam wrażenie, że rzeczy, które wydarzyły się kilka godzin wcześniej, miały miejsce wiele dni temu. Mówiąc w skrócie - to rodzaj bardziej dystansu czasowego niż przestrzennego. Przeżywam wszystko co dzieje się teraz tak, jakby były to wspomnienia. Czuję łzy na twarzy, która jest moja, ale nie tu i teraz. To moja twarz w innym wymiarze...
Może ja już kompletnie zwariowałam... Jednak te ostatnie dni (tygodnie?) wniosły wiele do mojego życia. Przede wszystkim głębokiego zrozumienia tej, wydawałoby się, że oczywistej prawdy, że każda sytuacja ma pozytywne i negatywne aspekty. To jest coś, co się wie, a jednak niezwykle rzadko można poczuć, że się to rozumie.

Mam w głowie swój własny świat, mam też wyimaginowanych przyjaciół z którymi rozmawiam gdy mi źle. I mówię całkiem serio. Jednak jeżeli zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest wymyślone (oni też o tym wiedzą) to czy to bardzo źle?
Piszę tak bardzo nieskładnie, że chyba nie da się mnie zrozumieć. Chociaż to akurat niewiele zmienia, bo ja wiem, że nikogo tak naprawdę zrozumieć się nie da, a przecież nie piszę dla nikogo innego prócz siebie. Jeżeli ktoś przeczyta - chwała mu za to. Jeżeli w jakiś sposób zinterpretuje i na swój sposób zrozumie - byle tylko z pozytywnym skutkiem dla niego samego.
A już za dziesięć dni kolejna rocznica mojego przyjścia na świat - dzień jak co dzień, a jednak bierze mnie na podsumowania tejże mojej egzystencji, która w zależności od perspektywy wydawać się może pasmem nieustannych sukcesów, albo jedną wielką porażką... Ale każdy wpis musi mieć swój koniec, a koniec tego wypada właśnie kilka słów dalej, chociaż po prawdzie nie wiem jak skończyć, bo brak mi puenty, dlatego stawiam wielką kropkę:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz