Pewnie się powtórzę jak to napiszę, ale ten tekst bardzo mi pasuje na początek tego wpisu - jedną z najlepszych metafor jaką kiedyś usłyszałam była "życie jest jak x + sin x ".
Przez ostatnie dwa tygodnie znajdowałam się gdzieś przy dnie tej sinusoidy jeśli chodzi o produktywność i realizację swoich postanowień, ale ja już chyba tak po prostu mam - często się poddaję, ale ciągle zaczynam od nowa. Przegrywam wiele bitw, ale ciągle powstaję żeby nie przegrać całej wojny. Tak sobie o, od czasu do czasu zmartwychwstaję.
Sama nie wiem, czy moja wola jest bardzo silna, czy bardzo słaba. Z jednej strony wciąż upadam (i to bardzo łatwo i często) a z drugiej - ciągle podnoszę i zaczynam na nowo.
Po ostatnim dość obfitym w naukę okresie postanowiłam nieco odpocząć i przez tydzień olałam wszystkie książki, notatki i komputer po prostu kładąc się wcześnie spać. Przeciągnęło mi się to jeszcze na kolejny tydzień. Dodatkowo doszło do tego ogromne zaniedbanie diety. Bardzo pięknie szukałam sobie wymówek, aby co chwila sięgać po coś, czego nie powinnam jeść, co poskutkowało wysypem przeróżnych niespodzianek na twarzy, bólami brzucha i obsesyjnym strachem przed utyciem (dziwne, że nie przeszkadza mi on jeść słodyczy - coś tu jest nie tak!). Ostatni tydzień musiałam przeżyć również bez tańca, bo na poniedziałkowych zajęciach naciągnęłam ścięgno, w środę odwołano mi lekcje, a czwartek spędziłam z moim ukochanym (co akurat nie jest powodem do narzekania, a nawet wręcz przeciwnie).
Ale, ale - strasznie dużo piszę ostatnio o pierdołach zamiast o tym co kojarzy się z tytułem bloga. Co prawda nie jest to blog o informatyce tylko o mnie i o moich zmaganiach z samą sobą w dążeniu do bycia programistą, ale ileż można... ^^
Zapisałam się na konferencję dotyczącą androida, jest w przyszłym tygodniu. Za dwa dni zaczynam też androidowy kurs - może to pomoże mi wreszcie ruszyć z moją aplikacją. Marzy mi się zostać mistrzem C++ ale póki co ostatni kolos rozłożył mnie na łopatki... Marzę sobie i marzę, a robić nie ma komu. Ot, szara rzeczywistość.
Przed chwileczką odezwała się do mnie koleżanka z dawnych lat (jeszcze czasy podstawówki). Okazało się, że też studiuje informatykę, ale na AGH i jest już semestr wyżej, chociaż młodsza o rok (umie dużo więcej niż ja , ach, poczułam się taka głupia i niedouczona). To interesujące jak toczą się ludzkie losy i jak wszystko zmienia. "Jeszcze nie tak dawno miałyśmy po 10 lat i nic w głowie" - jak to napisała Kasia.
Cóż- na dziś na pewno pora kończyć, pora spać. Jutro zajęcia na uczelni i chcę wynieść z nich jak najwięcej. Dowiem się na pewno jak poszły mi kolokwia z matematyki i może nauczę się czegoś nowego, kto wie :)
piątek, 29 listopada 2013
środa, 13 listopada 2013
Elkowa ucieczka do nikąd
Jesli wpisze się w google zdanie "ucieczka do nikąd" uzyskamy bardzo wiele bardzo różnych wyników : "narkotyki- ucieczka do nikąd", "ucieczka do nikąd - wpis z bloga xyz". To dosć oklepane sformułowanie i, jak wiele stwierdzeń tego typu, dla każdego ma inne znaczenie.
Ci, którzy czytują powieści Pratchetta zapewne znają Rincewinda (jego zna się nawet nie czytując powieści z serii Świata Dysku). Ów mag, to "człowiek o stu plecach" znany z tego, że zawsze ucieka, niezależnie od tego czy ktoś go goni, a jeśli tak - to dlaczego, po prostu tak profilaktycznie. Taki znalazł sobie sposób na przeżycie. Ja czasami chciałabym uciec, ale przed życiem właśnie, a raczej tymi rzeczami, które nierozerwalnie są z nim związane.
Dawno już nie czułam, że mam na świecie swoje miejsce. Ostatnio wszędzie czuje się jak intruz, nigdzie nie pasuję i to nie tylko metaforycznie - po prostu brak mi własnego kąta gdzie będę mogła robić to, co chcę i tylko na własną odpowiedzialność. Sama o ten kąt dbać i nie musieć dzielić się nim z nikim, a jeśli już - to tylko z tym , z kim rzeczywiście chcę się nim podzielić.Aktualnie uciekam z nikąd do nikąd- z "domu" do pracy, z pracy do "domu", z pośród ludzi w samotność i z samotności do ludzi. Uciekam w sen przed myślami i w marzenia przed rzeczywistością (w sumie to tylko one tak naprawdę trzymają mnie przy życiu). Niestety oprócz marzeń nie ma dla mnie miejsca gdzie czuję się dobrze. Odczuwam to nie tylko psychicznie, ale i na wskroś fizycznie, ale mam nadzieję, że jeszcze daleko mi do etapu gdy mój blog zmieni się w coś, co zatytułoane byc powinno jako "Z pamiętnika bulimiczki". Póki co rzygam głównie życiem, ale to i tak szkodzi na żołądek i powolutku trawi mnie od środka.
Jesli kiedys umrę to prawdopodobnie z braku przystosowania. Ewentualnie z braku sensu. Prawdopodobnie jestem typem człowieka, który sam wyszukuje sobie powody do tego, aby byc wiecznie nieszczęśliwym. A może po prostu potrzebuję miejsca, w którym będę znowu czuć, że po prostu jestem w domu.
Kiedyś odkryłam, że "jak w domu" można czuć się wszędzie. Wszystko zależy od ludzi, którzy Cię otaczają i od mysli, które masz w głowie. Z ludźmi ostatnio wyjątkowo sobie nie radzę. Nie jestem w stanie stwierdzić czy to choroba, czy m ój normalny stan (kiedyś uwielbiałam ludzi, teraz częsciej się ich boję, albo nienawidzę), ale jest jak jest i póki co nie potrafię znaleźć na to rady. Nie mogę się wyłączyć, po prostu połozyć się i zasnąć, bo (niestety? na szczęście?) mam po co i dla kogo żyć, czasami jednak sama łapię sie na tym, że wolałabym tego nie mieć, żeby móc w spokoju zostawić wszystko i wiecznie uciekać, być w ciągłym ruchu aby nie mieć czasu na myślenie o tym, gdzie czułabym sie na tyle dobrze, żeby się tam zatrzymać. Chciałabym uciec przed sobą, przed światem, przed wszystkim i (może przede wszystkim) przed niczym, ale choć bym nie chciała, muszę byc silna i trwać, i marzyć, i dążyć do celu skoro jakiś mam, mając tylko nadzieję, że to się kiedys skończy (oby jak najszybciej) i znajdę miejsce gdzie nie będę czuła się obco, przy boku osoby, przy której czuję sie jak w rodzinie (tę już przynajmniej znalazłam) wiodąc swoje zwyczajne, spokojne życie.
Ci, którzy czytują powieści Pratchetta zapewne znają Rincewinda (jego zna się nawet nie czytując powieści z serii Świata Dysku). Ów mag, to "człowiek o stu plecach" znany z tego, że zawsze ucieka, niezależnie od tego czy ktoś go goni, a jeśli tak - to dlaczego, po prostu tak profilaktycznie. Taki znalazł sobie sposób na przeżycie. Ja czasami chciałabym uciec, ale przed życiem właśnie, a raczej tymi rzeczami, które nierozerwalnie są z nim związane.
Dawno już nie czułam, że mam na świecie swoje miejsce. Ostatnio wszędzie czuje się jak intruz, nigdzie nie pasuję i to nie tylko metaforycznie - po prostu brak mi własnego kąta gdzie będę mogła robić to, co chcę i tylko na własną odpowiedzialność. Sama o ten kąt dbać i nie musieć dzielić się nim z nikim, a jeśli już - to tylko z tym , z kim rzeczywiście chcę się nim podzielić.Aktualnie uciekam z nikąd do nikąd- z "domu" do pracy, z pracy do "domu", z pośród ludzi w samotność i z samotności do ludzi. Uciekam w sen przed myślami i w marzenia przed rzeczywistością (w sumie to tylko one tak naprawdę trzymają mnie przy życiu). Niestety oprócz marzeń nie ma dla mnie miejsca gdzie czuję się dobrze. Odczuwam to nie tylko psychicznie, ale i na wskroś fizycznie, ale mam nadzieję, że jeszcze daleko mi do etapu gdy mój blog zmieni się w coś, co zatytułoane byc powinno jako "Z pamiętnika bulimiczki". Póki co rzygam głównie życiem, ale to i tak szkodzi na żołądek i powolutku trawi mnie od środka.
Jesli kiedys umrę to prawdopodobnie z braku przystosowania. Ewentualnie z braku sensu. Prawdopodobnie jestem typem człowieka, który sam wyszukuje sobie powody do tego, aby byc wiecznie nieszczęśliwym. A może po prostu potrzebuję miejsca, w którym będę znowu czuć, że po prostu jestem w domu.
Kiedyś odkryłam, że "jak w domu" można czuć się wszędzie. Wszystko zależy od ludzi, którzy Cię otaczają i od mysli, które masz w głowie. Z ludźmi ostatnio wyjątkowo sobie nie radzę. Nie jestem w stanie stwierdzić czy to choroba, czy m ój normalny stan (kiedyś uwielbiałam ludzi, teraz częsciej się ich boję, albo nienawidzę), ale jest jak jest i póki co nie potrafię znaleźć na to rady. Nie mogę się wyłączyć, po prostu połozyć się i zasnąć, bo (niestety? na szczęście?) mam po co i dla kogo żyć, czasami jednak sama łapię sie na tym, że wolałabym tego nie mieć, żeby móc w spokoju zostawić wszystko i wiecznie uciekać, być w ciągłym ruchu aby nie mieć czasu na myślenie o tym, gdzie czułabym sie na tyle dobrze, żeby się tam zatrzymać. Chciałabym uciec przed sobą, przed światem, przed wszystkim i (może przede wszystkim) przed niczym, ale choć bym nie chciała, muszę byc silna i trwać, i marzyć, i dążyć do celu skoro jakiś mam, mając tylko nadzieję, że to się kiedys skończy (oby jak najszybciej) i znajdę miejsce gdzie nie będę czuła się obco, przy boku osoby, przy której czuję sie jak w rodzinie (tę już przynajmniej znalazłam) wiodąc swoje zwyczajne, spokojne życie.
wtorek, 12 listopada 2013
Elek w krainie algebry i ciastek
Wspominałam już milion razy i wspomnę jeszcze niejeden raz, że niezły ze mnie nieogar i mam ogromny problem ze swoją systematycznością (a raczej jej brakiem), motywacją, słomianym zapałem i wszystkim co z tym związane. Wydawać by się mogło, że to na przykład dlatego, że tak naprawdę niezbyt lubię to, co robię, ale to nieprawda. Na przykład taka matematyka - fascynowała mnie od zawsze i bardzo lubię się jej uczyć, tylko czasami ciężko mi się za to zabrać. Jako dziecko marzyłam sobie, że będę matematykiem. Patrzyłam na te dziwne znaczki (dzis wiem, że to oznacza np. całkę) i mówiłam "kiedys będę to rozumieć". Dzisiaj nadal matematyka jest dla mnie czymś magicznym, ale nie dlatego, że nie potrafię jej zrozumieć - dlatego, że im więcej rozumiem, tym bardziej fascyujące mi sie to wydaje.
Półtora roku na fizyce nauczyło mnie wiele pod tym względem- nie tylko samej "czystej" wiedzy matematycznej, ale głównie podejścia do matematyki i jej pokrewnych (generalnie ścisłych przedmiotów). Nauczyłam się nie bać, że czegoś nie zrozumiem, że jestem na coś zbyt głupia, że brak mi podstaw. Okazało się, że wszystko jest do ogarnięcia- potrzeba tylko wystarczająco dużo czasu i odpowiedniego sposobu myslenia.
Na początku nauki na studiach najbardziej "magicznym" przedmiotem była algebra - najwięcej niezrozumiałych znaczków, zupełnie nowych nazw i definicji, no i nieśmiertelna Czarna Biblia Algebry - podręcznik napisany przez naszego profesora. Kompletnie tego nie ogarniałam. Co nie zmienia faktu, że mimo wszystko kochałam.
Teraz, kiedy jestem już na informatyce nie zmienia się jedno - pomimo tego, że miewam kryzysy i załamania, wierzę, że jestem w stanie nauczyć się wszystkiego co potrzeba i byc dobra w tym co chcę robić. To sprawia, że ostatnie kilka dni spędzone na nauce były prawdziwą przyjemnością - nie wsyztsko rozumiem, nie wszystko jeszcze umiem, chwilami boje się,że nie podołam, a jednak z radością otwieram podręczniki i konsolę żeby klepnąć parę linijek jakiegoś banalnego kodu. Wczoraj ucząc się matematyki śmiałam się histerycznie rozpisując krótki przykład juz na czwartej stronie A4, żeby dojść do jakiegoś wyniku, ale - paradoksalnie - przez coś takiego kocham to jeszcze bardziej.
Czasem głupio mi, że umiem z matematyki i informatyki mniej niż mój własny, rodzony, młodszy brat, ale kiedy się nad tym zastanowię na spokojnie, jestem z siebie dumna, że każdego dnia umiem co raz więcej i lepiej.
Oczywiście nie jest tak pięknie żeby ostatnio wszystko mi się udawało. Bo o ile uda mi się zmusić się do w miarę systematycznej nauki, o tyle moja dieta ostatnio nie istnieje i nie przemawiają do mnie żadne argumenty. Cięzko mi się ogarnąć, kiedy koleżanka przynosi do pracy przepyszne własnej roboty cytrynowe ciasto, inna przywozi słodycze z indii od naszych hinduskich kolegów, a sama firma funduje obiad w postaci pizzy z okazji tego, że pracujemy w święto narodowe. Łatwo wychodzi mi wyszukiwanie usprawiedliwień, myślenie o konsekwencjach - już nieco gorzej. Zapisałam się do lakarza żeby zbadać sobie poziom cukru i takie tam, wymysliłam też aplikację, która pomoże mi trzymać się moich postanowień - jednak zanim ją napiszę minie nieco czasu, a dbac o siebie powinnam przez cały czas, bo to nie tylko te dodatkowe kilogramy, o których myśl jest momenatmi chorobliwie obsesyjna, ale i hormony, i jelita, i po prostu samopoczucie (nie dość, że zasypiam w pracy, to jeszcze to poczucie winy).
Ale nie ma co narzekać (podobno) i rozpamiętywać tych zjedzonych przed pięcioma minutami hinduskich placuszków- od jutra przecież będzie tylko lepiej (chyba, że znów ktoś przyniesie do pracy ciastka).
Półtora roku na fizyce nauczyło mnie wiele pod tym względem- nie tylko samej "czystej" wiedzy matematycznej, ale głównie podejścia do matematyki i jej pokrewnych (generalnie ścisłych przedmiotów). Nauczyłam się nie bać, że czegoś nie zrozumiem, że jestem na coś zbyt głupia, że brak mi podstaw. Okazało się, że wszystko jest do ogarnięcia- potrzeba tylko wystarczająco dużo czasu i odpowiedniego sposobu myslenia.
Na początku nauki na studiach najbardziej "magicznym" przedmiotem była algebra - najwięcej niezrozumiałych znaczków, zupełnie nowych nazw i definicji, no i nieśmiertelna Czarna Biblia Algebry - podręcznik napisany przez naszego profesora. Kompletnie tego nie ogarniałam. Co nie zmienia faktu, że mimo wszystko kochałam.
Teraz, kiedy jestem już na informatyce nie zmienia się jedno - pomimo tego, że miewam kryzysy i załamania, wierzę, że jestem w stanie nauczyć się wszystkiego co potrzeba i byc dobra w tym co chcę robić. To sprawia, że ostatnie kilka dni spędzone na nauce były prawdziwą przyjemnością - nie wsyztsko rozumiem, nie wszystko jeszcze umiem, chwilami boje się,że nie podołam, a jednak z radością otwieram podręczniki i konsolę żeby klepnąć parę linijek jakiegoś banalnego kodu. Wczoraj ucząc się matematyki śmiałam się histerycznie rozpisując krótki przykład juz na czwartej stronie A4, żeby dojść do jakiegoś wyniku, ale - paradoksalnie - przez coś takiego kocham to jeszcze bardziej.
Czasem głupio mi, że umiem z matematyki i informatyki mniej niż mój własny, rodzony, młodszy brat, ale kiedy się nad tym zastanowię na spokojnie, jestem z siebie dumna, że każdego dnia umiem co raz więcej i lepiej.
Oczywiście nie jest tak pięknie żeby ostatnio wszystko mi się udawało. Bo o ile uda mi się zmusić się do w miarę systematycznej nauki, o tyle moja dieta ostatnio nie istnieje i nie przemawiają do mnie żadne argumenty. Cięzko mi się ogarnąć, kiedy koleżanka przynosi do pracy przepyszne własnej roboty cytrynowe ciasto, inna przywozi słodycze z indii od naszych hinduskich kolegów, a sama firma funduje obiad w postaci pizzy z okazji tego, że pracujemy w święto narodowe. Łatwo wychodzi mi wyszukiwanie usprawiedliwień, myślenie o konsekwencjach - już nieco gorzej. Zapisałam się do lakarza żeby zbadać sobie poziom cukru i takie tam, wymysliłam też aplikację, która pomoże mi trzymać się moich postanowień - jednak zanim ją napiszę minie nieco czasu, a dbac o siebie powinnam przez cały czas, bo to nie tylko te dodatkowe kilogramy, o których myśl jest momenatmi chorobliwie obsesyjna, ale i hormony, i jelita, i po prostu samopoczucie (nie dość, że zasypiam w pracy, to jeszcze to poczucie winy).
Ale nie ma co narzekać (podobno) i rozpamiętywać tych zjedzonych przed pięcioma minutami hinduskich placuszków- od jutra przecież będzie tylko lepiej (chyba, że znów ktoś przyniesie do pracy ciastka).
niedziela, 3 listopada 2013
Sprawozdanie (bynajmniej nie dla Akademii)*
No i po porządkach na komputerze. Backupy porobione, zakładki przesłane, reinstalacja systemu... cóż. Za mniej więcej piętnastym razem się udało. Mam teraz dysk golutki jak go, że tak powiem, pan bug stworzył, ale wreszcie działa. A ile z tym było kłopotów...
Taki ze mnie informatyk, że przy pierwszej reinstalacji coś się zawiesiło. Komputer włączał się i zaraz przed załadowaniem pulpitu wyłączał. I tak w kółko. W końcu udało się system w miarę w porządku zainstalować. Zainstalowałam najpotrzebniejsze programy i aplikacje, po wielu ciężkich chwilach postawiłam nawet Fedorkę na wirtualce (64- bitowa nie szła, gdyby ktoś miał podobny problem, polecam spróbować z 32-bitową, u mnie pomogło), ale... Oczywiście nie mogło być tak pięknie - wyskoczył jakiś błąd w sterownikach karty graficznej. Złamałam więc podstawową zasadę informatyka brzmiącą "póki działa mimo błędów - nie ruszaj" i postanowiłam sterowniki odinstalować i zainstalować od nowa. Ile ja się z tym namęczyłam, to nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Chyba, że jest takim samym informatycznym antytalenciem co ja. W każdym razie męczyłam się z tym wiele godzin. Bez powodzenia. Postanowiłam jeszcze raz zainstalować system operacyjny... Poza problemem, który pojawił się już przy pierwszej instalacji, a teraz powtórzył się co najmniej pięć razy, zdołałam zainstalować 32-bitowego Windowsa 7 całkowicie pozbawionego jakichkolwiek sterowników (zło) i podjąć próbę zainstalowania Windowsa 8. Kolejne fiasko. Ostatecznie zadziałała reinstalacja ze starego, dobrego dysku recovery i ta-dam - znów mam 64- bitowego staruszka Windowsa 7. Nie twierdzę, że jest to najlepszy system na świecie. Ale dobrze mi się z nim pracowało do tej pory, nawet jeśli głównie ze względu na przyzwyczajenie.
Teraz znów instalacja wszystkiego co potrzebne (antywirus, firewall, program do defragmentacji dysku, oczywiście maszyna wirtualna pod Fedorę i parę innych). Wszystko od nowa.
Cieszę się jednak, że chociaż system działa (odpukać), więc można stwierdzić, że odniosłam jakiś tam sukces (początkowo działałam z pomocą brata, później radziłam sobie już sama). Była to ogromna próba biorąc pod uwagę mój brak cierpliwości. Załamałam się dzisiaj milion jeden razy. Ale kładę się spać z poczuciem swego rodzaju spełnienia. A najwyższa pora, bo już późnawo...
Dodatkowo mam za sobą kolejną przeprowadzkę - jedna z sióstr zrezygnowała z mieszkania ze mną (nie mogła biedaczka wytrzymać, na szczęście miała gdzie uciec), nastąpiła więc zamiana pokojami z drugą siostrą - teraz już nie będę tak przeszkadzać porządnym ludziom, bo w pokoju będę sama.
Wiele dobrego dzisiaj mnie zatem spotkało, chociaż wiązało się to z dużą ilością pracy, która na dodatek dopiero się zaczyna. Ale najważniejsze to zacząć- a to się udało.
*Tytułem posta pozwoliłam sobie nawiązać do "Sprawozdania dla Akademii" naszego kochanego Franza Kaffki, którą to historię czytałam nie tak dawno jadąc autobusem do i z pracy.
Taki ze mnie informatyk, że przy pierwszej reinstalacji coś się zawiesiło. Komputer włączał się i zaraz przed załadowaniem pulpitu wyłączał. I tak w kółko. W końcu udało się system w miarę w porządku zainstalować. Zainstalowałam najpotrzebniejsze programy i aplikacje, po wielu ciężkich chwilach postawiłam nawet Fedorkę na wirtualce (64- bitowa nie szła, gdyby ktoś miał podobny problem, polecam spróbować z 32-bitową, u mnie pomogło), ale... Oczywiście nie mogło być tak pięknie - wyskoczył jakiś błąd w sterownikach karty graficznej. Złamałam więc podstawową zasadę informatyka brzmiącą "póki działa mimo błędów - nie ruszaj" i postanowiłam sterowniki odinstalować i zainstalować od nowa. Ile ja się z tym namęczyłam, to nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Chyba, że jest takim samym informatycznym antytalenciem co ja. W każdym razie męczyłam się z tym wiele godzin. Bez powodzenia. Postanowiłam jeszcze raz zainstalować system operacyjny... Poza problemem, który pojawił się już przy pierwszej instalacji, a teraz powtórzył się co najmniej pięć razy, zdołałam zainstalować 32-bitowego Windowsa 7 całkowicie pozbawionego jakichkolwiek sterowników (zło) i podjąć próbę zainstalowania Windowsa 8. Kolejne fiasko. Ostatecznie zadziałała reinstalacja ze starego, dobrego dysku recovery i ta-dam - znów mam 64- bitowego staruszka Windowsa 7. Nie twierdzę, że jest to najlepszy system na świecie. Ale dobrze mi się z nim pracowało do tej pory, nawet jeśli głównie ze względu na przyzwyczajenie.
Teraz znów instalacja wszystkiego co potrzebne (antywirus, firewall, program do defragmentacji dysku, oczywiście maszyna wirtualna pod Fedorę i parę innych). Wszystko od nowa.
Cieszę się jednak, że chociaż system działa (odpukać), więc można stwierdzić, że odniosłam jakiś tam sukces (początkowo działałam z pomocą brata, później radziłam sobie już sama). Była to ogromna próba biorąc pod uwagę mój brak cierpliwości. Załamałam się dzisiaj milion jeden razy. Ale kładę się spać z poczuciem swego rodzaju spełnienia. A najwyższa pora, bo już późnawo...
Dodatkowo mam za sobą kolejną przeprowadzkę - jedna z sióstr zrezygnowała z mieszkania ze mną (nie mogła biedaczka wytrzymać, na szczęście miała gdzie uciec), nastąpiła więc zamiana pokojami z drugą siostrą - teraz już nie będę tak przeszkadzać porządnym ludziom, bo w pokoju będę sama.
Wiele dobrego dzisiaj mnie zatem spotkało, chociaż wiązało się to z dużą ilością pracy, która na dodatek dopiero się zaczyna. Ale najważniejsze to zacząć- a to się udało.
*Tytułem posta pozwoliłam sobie nawiązać do "Sprawozdania dla Akademii" naszego kochanego Franza Kaffki, którą to historię czytałam nie tak dawno jadąc autobusem do i z pracy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)