wtorek, 12 listopada 2013

Elek w krainie algebry i ciastek

Wspominałam już milion razy i wspomnę jeszcze niejeden raz,  że niezły ze mnie nieogar i mam ogromny problem ze swoją systematycznością (a raczej jej brakiem), motywacją, słomianym zapałem i wszystkim co z tym związane. Wydawać by się mogło, że to na przykład dlatego, że tak naprawdę niezbyt lubię to, co robię, ale to nieprawda. Na przykład taka matematyka - fascynowała mnie od zawsze i bardzo lubię się jej uczyć, tylko czasami ciężko mi się za to zabrać. Jako dziecko marzyłam sobie, że będę matematykiem. Patrzyłam na te dziwne znaczki (dzis wiem, że to oznacza np. całkę) i mówiłam "kiedys będę to rozumieć". Dzisiaj nadal matematyka jest dla mnie czymś magicznym, ale nie dlatego, że nie potrafię jej zrozumieć - dlatego, że im więcej rozumiem, tym bardziej fascyujące mi sie to wydaje.
Półtora roku na fizyce nauczyło mnie wiele pod tym względem- nie tylko samej "czystej" wiedzy matematycznej, ale głównie podejścia do matematyki i jej pokrewnych (generalnie ścisłych przedmiotów). Nauczyłam się nie bać, że czegoś nie zrozumiem, że jestem na coś zbyt głupia, że brak mi podstaw. Okazało się, że wszystko jest do ogarnięcia- potrzeba tylko wystarczająco dużo czasu i odpowiedniego sposobu myslenia.
Na początku nauki na studiach najbardziej "magicznym" przedmiotem była algebra - najwięcej niezrozumiałych  znaczków, zupełnie nowych nazw i definicji, no i nieśmiertelna Czarna Biblia Algebry - podręcznik napisany przez naszego profesora. Kompletnie tego nie ogarniałam. Co nie zmienia faktu, że mimo wszystko kochałam.
Teraz, kiedy jestem już na informatyce nie zmienia się jedno - pomimo tego, że miewam kryzysy i załamania, wierzę, że jestem w stanie nauczyć się wszystkiego co potrzeba i byc dobra w tym co chcę robić. To sprawia, że ostatnie kilka dni spędzone na nauce były prawdziwą przyjemnością - nie wsyztsko rozumiem, nie wszystko jeszcze umiem, chwilami boje się,że nie podołam, a jednak z radością otwieram podręczniki i konsolę żeby klepnąć parę linijek jakiegoś banalnego kodu. Wczoraj ucząc się matematyki śmiałam się histerycznie rozpisując krótki przykład juz na czwartej stronie A4, żeby dojść do jakiegoś wyniku, ale - paradoksalnie - przez coś takiego kocham to jeszcze bardziej.

Czasem głupio mi, że umiem z matematyki i informatyki mniej niż mój własny, rodzony, młodszy brat, ale kiedy się nad tym zastanowię na spokojnie, jestem z siebie dumna, że każdego dnia umiem co raz więcej i lepiej.

Oczywiście nie jest tak pięknie żeby ostatnio wszystko mi się udawało. Bo o ile uda mi się zmusić się do w miarę systematycznej nauki, o tyle moja dieta ostatnio nie istnieje i nie przemawiają do mnie żadne argumenty. Cięzko mi się ogarnąć, kiedy koleżanka przynosi do pracy przepyszne własnej roboty cytrynowe ciasto, inna przywozi słodycze z indii od naszych hinduskich kolegów, a sama firma funduje obiad w postaci pizzy z okazji tego, że pracujemy w święto narodowe. Łatwo wychodzi mi wyszukiwanie usprawiedliwień, myślenie o konsekwencjach - już nieco gorzej. Zapisałam się do lakarza żeby zbadać sobie poziom cukru i takie tam, wymysliłam też aplikację, która pomoże mi trzymać się moich postanowień - jednak zanim ją napiszę minie nieco czasu, a dbac o siebie powinnam przez cały czas, bo to nie tylko te dodatkowe kilogramy, o których myśl jest momenatmi chorobliwie obsesyjna, ale i hormony, i jelita, i po prostu samopoczucie (nie dość, że zasypiam w pracy, to jeszcze to poczucie winy).

Ale nie ma co narzekać (podobno) i rozpamiętywać tych zjedzonych przed pięcioma minutami hinduskich placuszków- od jutra przecież będzie tylko lepiej (chyba, że znów ktoś przyniesie do pracy ciastka).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz