niedziela, 17 kwietnia 2016

Informatyka w praktyce: więcej Gita! - GitHub i SourceTree

Nieco o tym, czym jest Git i dlaczego warto się z nim zapoznać pisałam już tutaj. Dzisiaj chciałabym temat pogłębić i napisać coś o praktycznych początkach współpracy z systemem kontroli wersji.
Kiedy wiemy już czym jest system kontroli wersji oraz dlaczego opłaca się go używać, warto również dowiedzieć się JAK to zrobić.

Na samym początku będziemy potrzebować repozytorium, w którym przechowywać będziemy tworzone pliki. Najlepiej skorzystać tutaj z gotowego rozwiązania jakie oferuje GitHub. Udostępnia on darmowy hosting plików dla projektów open source oraz umożliwia stworzenie prywatnego, płatnego repozytorium. Oferuje on wiele funkcji, z których niektóre to bugtracker, forki repozytoriów, pull requesty, narzędzia statystyczne itd.

Kolejną rzeczą jaką należy "załatwić" przed korzystaniem z naszego repozytorium, jest klient - aplikacja, którą należy zainstalować lokalnie na komputerze, aby móc korzystać z dóbr oferowanych przez GitHub. Rekomendowaną przez GitHub aplikacją jest SourceTree, jednak nie jest on jedyny z dostępnych na rynku darmowych aplikacji klienckich służących do obsługi repozytoriów GitHub. Nieco więcej o konkurencji, pozwolę sobie napisać prawdopodobnie innym razem.

O tym jak zacząć pracę z GitHub i SourceTree najłatwiej jest dowiedzieć się z wiki, gdzie znaleźć można dokładny opis funkcji i możliwości - krok po kroku i z obrazkami, dlatego uważam, że opisywanie tego po raz kolejny, byłoby niepotrzebną redundancją i kompletnym marnowaniem czasu zarówno mojego, jak i potencjalnych czytelników :)

Korzystanie zarówno z GitHub jak i SourceTree może na samym początku wydawać się nieco skomplikowane. Ale jak kiedyś powiedział ktoś mądry (a konkretne wg. niektórych Johann Wolfgang von Goethe, a innych Thomas Fuller, osobiście stawiam, że obydwaj):

"Wszystko jest trudne, dopóki nie stanie się proste"

zatem najlepszą metodą na nauczenie się korzystania z czegoś, jest używanie tego. W tym przypadku na dodatek nie grozi to niczyją śmiercią, czy katastrofą nuklearną, więc nie ma się czego bać. Ja sama zaczęłam i kontynuuję swoją pracę z Gitem na praktykach studenckich i uważam, że jeśli nie Git, to ogólnie jakikolwiek system kontroli wersji jest rzeczą niezbędna przy pracy nad mniej lub bardziej złożonymi projektami informatycznymi.

Informatyka w praktyce: Code Retreat, czyli szlifowanie programistycznego rzemiosła

Branża IT rozwija się w niesamowitym tempie. Jeżeli się tylko chce, można stać się częścią informatycznego świata, jedyne czego do tego trzeba, to komputer, czas, nieco samozaparcia i świadomość celu, do którego się dąży. Niektórzy wybiorą drogę oficjalną poprzez ukończenie studiów i zdobywanie certyfikatów, inni będą woleli zająć się tym rzemiosłem w domowym zaciszu korzystając z publicznie dostępnych materiałów. Jedno jest pewne - aby programować, trzeba programować. A biorąc pod uwagę szybkość z jaką w dzisiejszym świecie zachodzą zmiany, każdy geek niemal zmuszony jest do ciągłego pogłębiania swej wiedzy i wystawiania jej na próbę.
Z myślą o ludziach, którzy programować już potrafią, ale zazwyczaj borykają się z brakiem czasu i ścigającymi ich "dedlajnami", powstało coderetreat.

1. Co to jest Coderetreat?

Coderetreat to całodzienne, intensywne wydarzenie programistyczne pozwalające uczestnikom skoncentrować się na podstawach rozwoju programowania, bez żadnej presji, a za to z możliwością dzielenia się swoimi pomysłami z innymi uczestnikami. Co roku organizowany jest globalny dzień coderetreat - uczestniczące w nim ośrodki zgłaszają ten fakt, aby każdy, kto chce w nim uczestniczyć, mógł odnaleźć wydarzenie odbywające się w jego okolicy.

2. Dlaczego Coderetreat?

Taka forma nauki pozwala na rozwijanie swoich umiejętności w nieco inny niż "tradycyjny" sposób. Poprzez dzielenie się swoimi ideami i możliwość spojrzenia na programowanie z innej perspektywy, uczestnik ma możliwość szybkiego rozwijania swoich umiejętności. Swego rodzaju rozluźnienie atmosfery spowodowane brakiem ograniczeń czasowych oraz brak sztywno narzuconych reguł, wzmaga kreatywność i pozwala - że tak się górnolotnie wyrażę - wyjść poza schematy. Więcej o zaletach coderetreat m.in. tutaj.

3. Dla kogo to jest?

Idea ta doskonale nadaje się dla każdego programisty, który chce rozwinąć swoje umiejętności (co powinno być celem każdego z nich). Ludzie uczą się przede wszystkim przez robienie tego, czego chcą się nauczyć, a także przez nauczanie innych. Dlatego beneficjentami wyżej opisywanego wydarzenia są zarówno uczestnicy, jak i jego organizatorzy. Czasami tym, co najbardziej blokuje naszą "ewolucję", jest brak możliwości spojrzenia na dany problem z innej niż nasza perspektywy. Niektórym może wydawać się, że dużo lepiej wychodzi im rozwijanie umiejętności w samotności i bez interakcji z innymi przedstawicielami ludzkiego gatunku, jednak nic nie rozwija tak dobrze jak otwartość na pomysły innych ludzi, zrozumienie ich i spojrzenie na daną sprawę z ich perspektywy (a przynajmniej podjęcie takiej próby). Dlatego od czasu do czasu warto dać się zsocjalizować.

4. Historia Coderetreat

O historii pomysłu nie będę się rozpisywać. Warto wspomnieć, że pierwszy "event" zorganizowany został w 2009 roku i od tego czasu jest regularnie powtarzany gromadząc coraz więcej organizatorów oraz uczestników z wielu krajów. A więcej o historii i pomysłodawcach odnajdziecie tutaj.

5. Jak wziąć udział w Coderetreat lub zorganizować wydarzenie?

Najlepiej jest trzymać rękę na pulsie i śledzić informacje na stronie organizatora. Światowy Dzień Coderetreat ma miejsce co roku (w 2016 r. planowany jest na 22. października) i na stronie traktującej o tym, którą odnajdziecie tutaj, można odnaleźć wydarzenie odbywające się w naszej okolicy.
Jeżeli sami chcielibyśmy zorganizować dzień kodowania zgodnie z ideą pomysłodawców, warto skorzystać z gotowych, sprawdzonych pomysłów oraz doświadczeń dotychczasowych organizatorów. Więcej o tym do odnalezienia tutaj oraz tutaj.  

Warto wspomnieć, że o ile w przypadku pierwszego spotkania retreatowców używanym przez nich językiem programowania była Java, inni organizatorzy koncentrowali się na innych językach, jak Ruby. Byli też jednak tacy, którzy odkryli potencjał spotkań opartych na różnorodnych językach programowania, pozwalających uczestnikom na rozwiązywanie tych samych zadań z użyciem różnorodnego podejścia typowego dla danego języka. Według mnie to świetne i niezmiernie pouczające rozwiązanie pokazujące, że zawsze jest więcej niż tylko jedna możliwość podejścia do danego przypadku.

sobota, 12 marca 2016

Informatyka w praktyce. Część pierwsza: Git

Powrót po długim czasie w bardziej już informatycznym stylu - a to za sprawą praktyk, które konieczne są do ukończenia moich wspaniałych studiów.Ponieważ praktyki te wykonuję u mojej Najstarszej Siostry, która jest doświadczonym programistą, istnieje szansa, że czegoś wreszcie się nauczę :)Pierwszym tematem jest system kontroli wersji na przykładzie Git. 

1. Czym jest system kontroli wersji


Za Wikipedią:"System kontroli wersji (ang. version/revision control system) – oprogramowanie służące do śledzenia zmian głównie w kodzie źródłowym oraz pomocy programistom w łączeniu zmian dokonanych w plikach przez wiele osób w różnych momentach czasowych."Do czego takie cuś się przydajeNiezależnie od tego, czy używa się go dla samego siebie, czy dla grupy osób, pozwala on na takie rzeczy, jak śledzenie zmian na plikach, czy w kodzie dokonanych w czasie przez jedną lub więcej osób. Co za tym idzie, porównywać te zmiany, łatwo prześledzić, które zmiany wpłynęły na co, kto dokonał tychże zmian (jak coś zepsuto, to wiadomo kogo stłuc), przywrócić pliki do wcześniejszego, dowolnie wybranego stanu (gdy coś się zepsuło, utracono jakieś pliki lub stwierdziliśmy, że dana droga prowadzi donikąd).Jak działa system kontroli wersjiPodchodząc do sprawy od strony laika można powiedzieć, że najprostszy model kontroli wersji stosowany jest również przez osoby, nie mające o tym zielonego pojęcia, na zasadzie działania czysto intuicyjnego. Kiedy przed stworzeniem obrazu wykonujesz kilka szkiców, a przed wyborem ścieżki w grze RPG klikasz na "save" żeby móc zmienić tą decyzję gdy okaże się, że to jednak nie to co chciałeś, można powiedzieć, że również stosujesz swego rodzaju system kontroli wersji na poziomie basic. Informatycy stworzyli zaawansowane systemy kontroli wersji, aby ułatwić nam życie - dzięki nim, nie musimy pamiętać o tym, by regularnie robić zapisy kolejnych wersji, przechowywać je w kilku miejscach, czy prowadzić dochodzenie mające na celu stwierdzić, kto dokonał jakich zmian we współdzielonych plikach.

2.Rodzaje systemów kontroli wersji

Możemy wyodrębnić trzy rodzaje systemów kontroli wersji: lokalne, scentralizowane i rozproszone.
1. Lokalne systemy kontroli wersji (VCS)
Składają się one z prostej (i oczywiście lokalnej) bazy danych, w której przechowywane są wszystkie zmiany dokonane na śledzonych plikach. Jednym z najpopularniejszych i niekiedy wciąż używanym VCS jest rcs. Służy on jednak do kontrolowania pojedynczych plików i nie nadaje się do śledzenia zmian dokonanych w całych projektach.

2. Scentralizowane systemy kontroli wersji (CVCS)
Powstały jako odpowiedź na zapotrzebowanie kontroli nad plikami, do których dostęp jest możliwy z różnych systemów/ urządzeń. Realizowane są one w architekturze klient-serwer, przy czym serwer jest jeden, a klientów może być wielu. Takie systemy nie tylko dają możliwość współpracy większej ilości osób nad danym zbiorem plików, ale również są łatwiejsze w zarządzaniu niż systemy lokalne. Problematyczne jest tutaj jednak oparcie systemu na tylko jednym serwerze - w przypadku jego awarii, niemożliwa będzie praca na udostępnianych plikach. Kolejny problem to dostęp jedynie do najnowszej wersji śledzonych plików.
Najpopularniejszymi systemami z tej rodziny są: CVS (Concurrent Versions System), jego następca Subversion, czy komercyjny Perforce.

3. Rozproszone systemy kontroli wersji (DVCS)
To z założenia ulepszona wersja CVCS. Mamy tutaj do czynienia z architekturą P2P. W przeciwieństwie do CVCS klienci mają dostęp nie tylko do najnowszej wersji plików - repozytorium zostaje w pełni skopiowane na każdego hosta. Dzięki temu, w przypadku awarii prowadzącej do utraty danych na jednym z serwerów, skopiowane repozytorium może posłużyć do ich przywrócenia. Przykładami DVCS są: wspomniany już wcześniej BitKeeper, Git, Mercurial, Bazaar czy Darcs


3.Git

Nieco historii
Powstanie Git zawdzięczamy developerom jądra Linuxa, będącego rozwijanym przez programistów z całego świata i dystrybuowanym na licencji Open Source. Twórcy ci korzystali początkowo z innego oprogramowania służącego do kontroli wersji nazwanego BitKeeper stworzonego przez firmę BitMover. Od 2005 roku firma zrezygnowała z dystrybucji darmowej wersji swojego oprogramowania dla projektów o otwartym kodzie. I to był koniec współpracy z Linuksiarzami, a także początek Git. Celem twórców Git było stworzenie szybkiego, darmowego oraz prostego w obsłudze systemu kontroli wersji umożliwiającego efektywną pracę dużym grupom programistów jednocześnie i umożliwiającego sprawowanie pieczy nad projektami dużych rozmiarów.

Czym jest Git

Jak wspomniałam wyżej, Git jest rozproszonym systemem kontroli wersji. To co odróżnia go od innych, to przede wszystkim podejście do przechowywania danych - zamiast listy zmian na plikach, Git "sprawdza" stan wszystkich plików w danym repozytorium oraz tworzy referencję do tego stanu (tzw. snapshot lub migawka). Jeżeli jakiś plik w repozytorium pozostał niezmieniony, system nie "przepisuje" go na nowo, ale w danej migawce również odwołuje się do niego za pomocą referencji do jego poprzedniej wersji.

Ważną zaletą Git jest to, że do wykonania większości operacji wystarczy nam dostęp jedynie do lokalnych plików i zasobów. To oznacza nie tylko szybsze działanie, ale również możliwość pracy bez połączenia z serwerem. 


Kolejnym punktem, o którym warto wspomnieć, jest wbudowany mechanizm spójności danych. O tym , jak to działa, przeczytać można tutaj


Stany plików w Git

Pliki, nad którymi pracujemy z pomocą Git, znajdować się mogą w trzech stanach: zatwierdzony (comitted), zmodyfikowany (modified) oraz śledzony (staged). Poniższy obrazek pokazuje jak ma się to do trzech głównych sekcji projektu:






















To tyle, jeśli chodzi o wprowadzenie do samego tematu jakim jest system kontroli wersji oraz Git. W celu zapoznania się ze szczegółami, polecam zapoznać się z książką Pro Git dostępną w całości tutaj (istnieje również polska wersja, odnosi się ona jednak do wcześniejszej wersji książki. Do odnalezienia tutaj).

Dla tych, którzy ciekawi są czym tak naprawdę różni się Git od swoich konkurentów, polecam następujące wpisy:





Wpisy te są z różnych lat i zapewne w każdym z systemów zmienione zostało wiele z wymienianych właściwości. Moim zdaniem dobrze jest jednak mieć świadomość tego, jak różni ludzie podchodzą do tej sprawy i co w danym rozwiązaniu jest dla nich najważniejsze

Jesienne porządki informatyka

Trwają u mnie przygotowania do Wielkiego Formatu. Przygotowania też niemałego formatu, bo się dużo syfu narobiło. To, że swoje życie próbuję jakoś po części uporządkować, wiadomo nie od dziś. Wiadomo też, że raczej kiepsko mi to wychodzi. Zarówno w tym psycho-mentalnym, jak i bardziej fizycznym sensie (chociaż dziś na prośbę siostry wyniosłam śmieci i staram się przynajmniej gary myć po sobie na bieżąco). Postanowiłam jednak zrobić porządek z moim staruszkiem- laptopem, bo szkoda byłoby gdyby nagle odmówił współpracy, a sporo syfu się na nim narobiło. Zaniedbałam się trochę jeśli chodzi o robienie back-upów na bieżąco, więc teraz codziennie jakaś część  danych zostaje sprawdzona, to co niepotrzebne usunięte, a to co potrzebne - przenoszone na wirtualne dyski w celu zachowania na przyszłość i ewentualnego zgrania tego co najpotrzebniejsze z powrotem po tym jak już zrobię sobie reinstalację systemu.
Co zabawne- zaczęłam nawet porządkować sobie zakładki w przeglądarce! Nie spodziewałam się, że jest tego aż tyle. Stanowczo zbyt dużo jak na zakładki. No i posegregowane tylko częściowo. Sprawdzam więc te linki przypominając sobie przy okazji dawno już zapomniane, a ciekawe strony, kategoryzuję, usuwam adresy prowadzące do nikąd...
Jak już posprzątam sobie kompa, nadejdzie czas na porządkowanie poczty, ale odsyfianie lapka nie zajmie mi na pewno mniej niż tydzień. W końcu jednak trzeba się nim zająć. W końcu służy mi już długo, więc też muszę o niego zadbać.
Po reinstalacji planuję lepiej i bardziej świadomie go użytkować, w dodatku dużo lepie go zabezpieczyć (co do tego, kilka naprawdę świetnych wskazówek znaleźć można tutaj : https://docs.google.com/document/d/1iiKYZJWGihNculKbEyA5agI-32EjaYuEvcTy-XTu23Y/edit)
w końcu bycie "informatykiem" zobowiązuje.

Tak czy siak, sporo mam na głowie. Okazało się, że jednak muszę przygotować nowe CV, bo czeka mnie rekrutacja do nowego projektu. W sumie cieszę się, to może być spora szansa, a dodatkowo podczas ostatnich tygodni niewiele się rozwijam, za to sporo stresuję przez użeranie się z hinduskimi kolegami - jednak przepaść mentalno-kulturowa bardzo rzutuje na współpracę, tudzież jej brak. A nuż może się powiedzie znaleźć miejsce w jakimś projekcie bardziej zbliżonym do IT?

Z nauką niestety nieco się obijam. Pomimo tego, że ostatnio uczę się nawet w tramwaju, wciąż brak mi czasu i sił (a może odpowiedniej jego organizacji i motywacji, tudzież koncentracji) aby nauczyć się wszystkiego co powinnam. Pociesza mnie to, że szykuje się długi weekend, który planuję poświęcić na naukę matematyki dyskretnej, algebry, javy i pisanie skryptów w C. Książkę do algorytmiki zostawiam na razie na przejażdżki tramwajem (chociaż ostatnio wyparła ją "Wojna w blasku dnia" Petera V. Brett'a, ale to tylko dlatego, że jest za dobrze napisana, a ja kocham tę historię, naprawdę! No i od czasu do czasu Murakami, którego książki regularnie pożycza mi koleżanka z pracy. Ale przysięgam, że tylko czasami. Nawet pomimo tego, że regularnie. No).

A jeśli już przy porządkach na komputerze, to może i małe porządki wewnątrz... Wiem, wiem. Nie wszystko na raz. Ale ostatnio wyjątkowo łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Wystarczy słowo i krzyczę, albo płaczę. Zawsze byłam nadwrażliwa, ale chyba potrzebuję nieco więcej wyciszenia i koncentracji. Zastanawiam się, czy nie urządzić sobie kilkudniowego postu tak na oczyszczenie ciała i ducha. Według niektórych to bardzo zdrowe, wg innych - wręcz przeciwnie, ale może pomoże, a i moje finanse na tym mniej ucierpią (ach, ten mój materializm).

No, ale dość gadania - teraz wracam do "sprzątania" i do nauki na jutrzejszego kolosa, chociaż już późno. A wyśpię się po śmierci . Tudzież na kolejnych wykładach :D

Edit: zauważyłam, że po aktualizacji wygląda to tak, jak bym opublikowała tego posta w marcu 2016. Otóż nie... To jest post z jesieni i to nawet nie tej ostatniej a co najmniej 2014. Nie pomyliły mi się pory roku, pomyliły mi się przyciski.

środa, 10 grudnia 2014

Sztuka widzenia przyszłości

error

Podróże w czasie i możliwość przewidywania przyszłości to tematy wałkowane od lat i jak do tej pory wydające się nieśmiertelnymi. Nam, istotom zamkniętym w naszym świecie i znającym (w każdym razie z doświadczenia) jedynie czas w ujęciu liniowym zagadnienia te spędzają sen z powiek - zbyt wiele tutaj jest dla nas niepojęte.
W pewnym stopniu każdy z nas jest w stanie przewidzieć przyszłość. Myślę, że niemal każdy z nas prędzej czy później zdaje sobie z tego sprawę i nie jest to żadne rewolucyjne stwierdzenie. Na podstawie doświadczenia bowiem, jesteśmy w stanie bowiem przewidzieć co się stanie. Oczywiście jedynie z pewnym prawdopodobieństwem, bo żaden ani nie zna wszystkich warunków wyjściowych przy badaniu danego zjawiska, ani nie byłby w stanie odpowiednio ich przeanalizować - zawsze operujemy tylko na modelach. Zawsze.
Umiejętność trafnego przewidywania przyszłości, czy też wyciągania wniosków i operowania na modelach w niektórych sytuacjach przydaje się mniej, a w innych bardziej (zresztą jak chyba wszystko, bo nawet zupełnie nieprzydatne talenty przydają się czasem do tego, by móc się czymś pochwalić). Cecha ta jest bardzo pożądana u programistów - mało kiedy zależy nam na stworzeniu czegoś co będzie działało tylko jednorazowo i w dodatku przy licznych założeniach dotyczących warunków użytkowania. Dużo częściej dążymy do tego, aby stworzony program, czy aplikacja mogły służyć nie tylko przez jak najdłuższy okres, ale również wielu osobom zachowując podobne standardy funkcjonalności w różnych warunkach i sytuacjach. Aby tak było, trzeba podczas tworzenia programu myśleć nie tylko o tym, jak powinien on być użytkowany i jak działałby w najbardziej zbliżonych do idealnych warunkach, ale (przede wszystkim) o tym, co mogłoby pójść nie tak i jakie błędy może popełnić użytkownik, a potem zapobiec temu z wyprzedzeniem (na tyle na ile to możliwe). Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że najlepszy program to w takim razie taki, który przewiduje jak najwięcej możliwych opcji zachowania i maksymalnie zoptymalizowany. Istnieje jednak pewna granica poza którą z wielu względów nie opłaca się wychodzić, bo pochłonęłoby to zbyt wiele środków w stosunku do widocznych efektów, a nie da się stworzyć czegoś co byłoby w stu procentach "idiotoodporne"
.

Według jednej z (moich) teorii, najmniejszą jednostką życia nie jest kwant czasu, ale kwant decyzji. Życie składa się z wyborów wpływających bezpośrednio na nasza przyszłość. Najlepiej widać tą przyszłość kiedy stajemy przed wyborem mającym dla nas kluczowe znaczenie. Jeszcze przed podjęciem ważnej decyzji przyszłość rozwarstwia się ukazując nam wiele możliwych konsekwencji, a przede wszystkim kilka ścieżek głównych, w których owa przyszłość może ze względnie dużym prawdopodobieństwem zostać osadzona. Wrażenie jest takie jakby człowiek dotykał tajemnicy istnienia równoległych wszechświatów (a może to wcale nie wrażenie) - spoglądając w przód w czasie widać wtedy te nieskończoność możliwych ścieżek na które rozgałęzia się ta, na której aktualnie się znajdujemy, tym mniejszych, im mniejsze wydaje się nam prawdopodobieństwo podążenia nimi. Gdyby potraktować wtedy czas jako kolejny wymiar przestrzeni (a więc nie liniowo), można by wyobrazić sobie, że dane jest nam spojrzeć na tę przestrzeń z większego niż zwykle dystansu. Przynajmniej tak widzę to ja w swoich ograniczeniach i operując na znanych sobie modelach.
W przypadku kolapsu świadomości pod wpływem przeciążenia informacjami (w postaci emocji, myśli, słów, zdarzeń i wszelkiego rodzaju bodźców zewnętrznych i wewnętrznych) nasz własny mały -wielki Wszechświat ulega załamaniu. Możemy podróżować w czasie na niewielkie odległości, a nawet przy odrobinie szczęścia poobserwować siebie z dystansu w różnych momentach tegoż czasu, również w tym, który uważamy za aktualny.
Pojawia się wtedy pytanie na ile wszechświat, w którym osadzona jest nasza świadomość jest deterministyczny. Jak bardzo możemy wpłynąć na nasza przyszłość jeżeli liniowość czasu jest tylko złudzeniem. Jak wielką rolę tak naprawdę odgrywamy my wraz ze swoją świadomością w całym procesie podejmowania decyzji oraz czy wydarzenia, które w danym momencie wydają się najbardziej prawdopodobne rzeczywiście takie są. Życie potrafi zaskakiwać i wielokrotnie nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego co lub kto był/jest/będzie naszym motylkiem chaosu, który sprawi, że znajdziemy się w zupełnie innej alternatywnej rzeczywistości niż pierwotnie zakładaliśmy.

Tych najważniejszych i zarazem najczęściej najtrudniejszych decyzji chciałoby się nie podejmować. Nie można jednak zapomnieć, że brak wyboru jest również wyborem wytyczającym naszym przyszłym losom pewną ścieżkę. Czy więc lepiej jest poddać się prądom czasu i materii, czy świadomie (spróbować) wpłynąć na swój tak zwany los? Decyzja goni decyzję i każda z nich jest tak naprawdę nieodwołalna, co najwyżej można podjąć próbę zmiany jej skutków poprzez kolejne decyzje.

Stojąc u progu jednej z najbardziej kluczowych decyzji w moim życiu (choć tak naprawdę nigdy nie wiadomo co i kiedy okaże się kluczem do jakiego zamka) trzymam kciuki za mnie, za to ja, którego jestem aktualnie najbardziej świadoma i z którym najbardziej się utożsamiam. Czekam i patrzę co wybiorę, obserwuję jak kształtują się moje ścieżki w momencie, gdy czuję, że wszystko co wydawało mi się, że jest prawdą, okazuje się tylko jedną z alternatyw w przedziale od całkowitego kłamstwa do prawdy absolutnej.

Na zakończenie dodam tylko, że po raz kolejny odkrywam jak kiepski ze mnie informatyk. Nie tylko dlatego, że nie umiem programować, ale głównie dlatego, że przetwarzanie informacji zbyt często doprowadza mnie do wcześniej wspomnianego kolapsu. Może to wszystko dlatego, że dążąc do (zbytniej) optymalizacji swojego stanu niepotrzebnie rozważam zbyt wiele alternatywnych ścieżek?
Nie wiadomo jak zakręcać będzie moja droga. Wiadomo tylko, że dokądkolwiek nie prowadzi, wydaje się być niezmiernie długa...

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Przepis na wymarzone wakacje

Jak definiuję wymarzone wakacje? W kilku słowach: daleko od domu (najlepiej w innym kraju), ładna pogoda, możliwosć spania do oporu i nie przejmowania się kompletnie niczym.
Od dawna o takich właśnie wakacjach marzyłam. Jako, że do tej pory swoje wakacje spędzałam w pracy, a urlopu brałam tylko, jak potrzebowałam coś załatwić, albo nie wyrabiałam z nauką, nie do końca mogłam się nimi cieszyć. Po cichu marzyłam sobie, że uda mi się zakupić jakieś tanie bilety autobusowe na zagraniczną wycieczkę i zabrać chłopaka chociaż na weekend gdzieś daleko, jednak los uśmiechnął się do mnie dużo szerzej niż mogłam sobie wyobrazić.

Wszystko zaczęło się od tego, że nie zamówiłam na czas zakupów z dostawą do domu (nie lubie dźwigania tych wszystkich siat i siateczek, szczególnie na dalekie dystanse). A że lodówka świeciła pustkami, postanowiłam uzupełnic swoje zapasy w pobliskim markecie sieci Biedronka. Nie miałam jednak przy sobie gotówki, a bankomat była zepsuty, więc już, już zabierałam się do powrotu do domu, gdy zauważyłam, że akurat od tamtego dnia, uruchomiono w tym właśnie sklepie możliwość płatności kartą. Wśród wielu produktów spożywczych, którymi zamierzałam napełnić najpierw lodówkę, a nieco później swój zołądek, znalazła się ryba, a najej etykiecie informacja o możliwości wygrania czteroosobowej wycieczki do Grecji w zamian za przesłanie przepisu wykorzystującego zakupiona właśnie rybę wraz ze zdjęciem potrawy. Pomyslałam : "co mi szkodzi - gotować lubię, a może... kto wie".
I tutaj informacja dla tych, którzy twierdzą, że w takich konkursach nie da się nic wygrać, a jesli nawet ktoś wygra, to tylko po znajomości- da się. Sprawdziłam. Do dziś można znaleźć mój przepis wśród innych zwycięskich na stronie http://www.zasmakujrybswiata.pl/.

Nie lubię się chwalić, a szczególnie kiedy nie mam pewności, że wszystko jest zaklepane. Teraz jednak jestem juz po urlopie i cudownym tygodniu spędzonym w Grecji wraz ze swoim ukochanym. Było naprawdę jak w bajce - słonecznie i gorąco, luksusowy hotel zaraz przy plaży pokrytej parzącym w stopy piaskiem i kolorowymi otoczakami, ciepłe, słone morze, nieograniczona ilośc jedzenia, ogromne łóżko, pokój z klimatyzacją, palmy, baseny i ... pierwszy w życiu lot samolotem. Faliraki, bo tam mieliśmy przyjemność rezydować, to miejscowość żyjąca głównie nocą. Nic dziwnego zresztą, bo nawet w nocy panujące temperatury przekraczały 30 stopni Celsjusza, a liczba turystów (głównie Rosjanie, Polacy i Niemcy) wielokrotnie przekraczała liczbę tubylców. Hotele, sklepy, kluby nocne, tawerny, a pośród tego wszystkiego niezliczoa ilość wszelkiej maści kotów plączących się pod nogami, wylegujących się na murkach, skaczących po sklepowych półkach i siedzących pod krzesłami w tawernach oczekując na to, co spadnie ze stołu.
Plan na wakacje był taki: wyspać się, najeść, nie mysleć o niczym i wreszcie się opalić. Jedynie ostatni punkt okazał się nieco problematyczny pomimo bezchmurnego nieba i palącego słońca. Opalanie to dla mnie sport ekstremalny - naprawde podziwiam te kobiety leżące na przyhotelowych leżaczkach plackiem od rana do wieczora z przerwami na posiłki. Mnie się udało raz. Rano, przed śniadaniem, kiedy jeszcze słońce nie jest tak mocne. Wytrzymałam godzinę i to tylko dlatego, że tak sobie postanowiłam. Cała reszta mojej opalenizny powstała "mimochodem" przy okazji kapieli w morzu lub basenie, tudzież spacerów po plaży. A niestety nie ma jej i tak zbyt wiele - pomna na wszelkie nauki, grzecznie smarowałam się kremami z filtrem przed każdym wyjściem z hotelu. Zalety - nie zostałam spalona przez słońce, uniknełam bolesnych poparzeń i schodzacej skóry (w przeciwieństwie do Lubego, który uznał, że jego słońce NA PEWNO nie spali). Wady - opaliłam się jedynie na ciemny biały. Widać różnicę jeżeli ktos ma porównanie bladego kawałka skóry, który ukryty był pod kostiumem kapielowym oraz tej reszty, która nie była zasłonięta. Ale to wciąż opalenizna, którą nazywa się brakiem opalenizny.

Drugi tydzień urlopu spędziłam przed komputerem odświeżając sobie stare gry jak Heroes III i Stronghold Crusader (jedyne, w które trochę umiem grać). Po urlopie za to dwa tygodnie odkopywałasię z zaległości w pracy (parę rzeczy wciąż jeszcze czeka na rozwiązanie) i nie miałam sił aby zabrać się do życia.
Zaczyna się jednak kolejny tydzień, a energii mam już więcej, a przy tym potwierdziło się moje przekonanie, że marzenia się spełniają. A skoro mogło się spełnić to, o wymarzonych wakacjach, to dlaczego by nie spróbować spełnić tych pozostałych?

poniedziałek, 21 lipca 2014

Wyznania nałogowca

Nadmiar myślenia sprzyja nałogom. Tak przynajmniej mi się wydaje, kiedy o tym myślę. Ja sama uważam się za osobę podatną na popadanie w różnego rodzaju nałogi, chociaż być może nikt nigdy nie zakwalifikowałby mnie, jako naprawdę uzależnioną (nie wiem czy chcę diagnozy, czasem chyba lepiej nie wiedzieć). Miewam w swoim życiu powracające epizody nieco kompulsywnego podejścia do niektórych spraw i czynności. Wszystko to jednak zawsze miało i ma źródło w tym samym miejscu - konkretnie tam gdzie stres i wszystkie moje negatywne myśli (przede wszystkim te na mój własny temat). Podczas gdy uzależnienie definiujemy jako "nabytą silną potrzebę wykonywania jakiejś czynności lub zażywania jakiejś substancji", nałóg sięga już nieco głębiej : "Nałóg – zakorzeniona dysfunkcja sprawności woli przejawiająca się w chronicznym podejmowaniu szkodliwych dla organizmu decyzji, które są sprzeczne z przesłankami rozeznania intelektualnego." Można powiedzieć, że miałam w życiu wiele okresów uzależnień (zresztą mam nadal), które nałogami można by nazwać głównie ze względu na problemy z logicznym myśleniem podczas działania – niemal zawsze wiem, co powinnam zrobić w danym momencie, aby było to dobre i słuszne. Często jednak robię zupełnie inaczej pomimo tego, że zdaję sobie sprawę z możliwych konsekwencji.

Pierwszym moim uzależnieniem (takim, do którego można się przyznać) były gry przeglądarkowe. Wiadomo – nie potrzeba do nich zbyt mocnego komputera ani szczególnych umiejętności, a nawet pieniędzy, jeżeli tylko nie traktuje się ich zbyt serio. Pierwsza gra, w którą grałam, pomogła mi nieco między innymi zniszczyć mój pierwszy związek (w końcu gra wymaga czasu, a przy okazji możliwość flirtu na czacie podczas gry bywa zgubna), a także dać wyraz mojej bezbrzeżnej naiwności, która objawiła się pożyczeniem naprawdę grubej sumy pieniędzy człowiekowi, którego znałam tylko wirtualnie. Sama do dziś się dziwię, że zrobiłam coś takiego, ale absolutnie nie żałuję. I to nie tylko dlatego, że uważam to za niezłą przygodę – pieniądze w całości odzyskałam, a w dodatku miałam kogo prosić o pomoc w czasie kiedy ja sama zostałam dotknięta finansowym kryzysem. Kolegi z gry do dziś nie spotkałam na żywo, a mogliśmy uratować siebie nawzajem.
Druga gra stała się prawdziwym nałogiem na dłuższy czas – potrafiłam spędzać nad nią nawet do dwudziestu godzin na dobę. Pierwszym, co robiłam, gdy wstałam rano, było włączenie komputera. Ostatnia rzecz przed pójściem spać – zapuszczenie wszystkich możliwych produkcji w kopalniach i mieście. Nie chodziłam na uczelnię, a po pewnym czasie nawet do pracy, pomimo tego, że pracowałam jedynie w weekendy. Jednak nie była to wina gry – kiedy nie grałam, leżałam płacząc i gapiąc się w sufit, bo było to krótko po rozstaniu z chłopakiem (trzy i pół roku związku jednak zmienia człowieka). Granie w tę grę zaowocowało nie tylko spontaniczną wycieczką nad morze, kolejnymi pożyczonymi pieniędzmi (suma dużo mniejsza, aczkolwiek do dziś nieodzyskana – kiepski ze mnie egzekutor, bo za miękkie mam serduszko), ale i znalezieniem miłości, o czym zapewne już gdzieś kiedyś pisałam, ale bardzo lubię to wspominać. Taka już jestem sentymentalna… Nadal od czasu do czasu gram. Ale z braku czasu i ochoty jest to naprawdę bardzo rzadkie. Właściwie bardziej sentyment niż ochota (czy mówiłam już, że jestem sentymentalna?).

Kolejną rzeczą, od której czuję się uzależniona, są papierosy. Pomimo tego, że nie palę codziennie, a czasem nie sięgam po papierosa długimi tygodniami i miesiącami, chęć zapalenia bywa niezmiernie męcząca. Były czasy, gdy paliłam codziennie, jednak nigdy dużo – nie zdarzyło mi się osiągnąć nawet pół paczki dziennie. Zresztą trwało to maksymalnie kilka miesięcy. A jednak, kiedy dostałam swoje pierwsze w życiu i jak do tej pory jedyne zwolnienie lekarskie (ot, takie tam małe załamanie nerwowe), tylko papierosem byłam w stanie uciszyć nieco natrętne myśli. Przepisane przez lekarza leki uspokajające albo były za słabe nawet w wielokrotnie większej dawce, albo po prostu nie mogły na mnie zadziałać. Tak czy siak, palić wciąż lubię i ciężko jest mi odmówić, gdy się mnie częstuje, pomimo tego, że uważam palenie za absolutnie złe i niefajne. Ale kto by myślał logicznie, kiedy to takie przyjemne…?

Stanowczo najbardziej wrednym uzależnieniem są słodycze, a raczej bardzo szeroko pojęty cukier. Pomimo tego, że udało mi się prze naprawdę długi czas nie jeść nie tylko słodyczy, ale i chleba, a nawet owoców i dużej części warzyw (względy zdrowotne, nie ma co wchodzić w szczegóły), nadal nie uwolniłam się od czekoladek i ciasteczek. Z wyrzutami sumienia pochłaniam czasem jedno za drugim, bo leżą przede mną i płaczą, chociaż wiem, że absolutnie nie powinnam (pomijając już nawet wpływ tych pyszności na figurę, ale wiem, że nie powinnam, również z innych względów). Sama raczej nie kupuję rzeczy, których nie powinnam jeść. Jednak kiedy ktoś częstuje, rzadko udaje mi się powiedzieć „nie”. Dlatego czasami nie lubię swojej pracy – tam ciągle ktoś ma urodziny.

Zdarza mi się w życiu uciekać na wiele sposobów. Uciekam od siebie samej, od tego co we mnie brzydkie, złe i negatywne, albo co wmówię sobie, że takie jest. Niestety często ucieczka ta jest w jakiś sposób destrukcyjna. Dodatkowo zazwyczaj gdy przerywam na jakiś czas coś, czego postanowiłam nie robić, znajduję sobie w tym czasie coś nowego do uzależnienia. Jakoś tak już ta moja zepsuta główka działa.

Jednak mimo wszystko lipiec jest jak do tej pory naprawdę dobrym miesiącem – prawdziwy miesiąc odpoczynku. Przerwa od studiów i od nauki (chociaż oczywiście plany miałam ambitne!), całkiem pozytywnie spędzany czas w pracy (pomimo tego, że nie narzekam na brak obowiązków). Przeczytałam bardzo dobrą książkę, którą polecam każdemu, mianowicie "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" szwedzkiego autora Jonasa Jonassona, z której zapożyczyłam sobie motto życiowe głównego bohatera, aby wcielić je we własne życie ("jest jak jest, a będzie co będzie"). Wróciłam do codziennego gotowania i eksperymentowania w kuchni, co zaowocowało świetnymi perspektywami urlopowymi (ale to już materiał na kolejny wpis i na kolejny rozdział w życiu, naprawdę), a w dodatku znalazłam sobie kolejny sposób na ucieczkę przed stresem – kiedy nie mogę znieść już swoich myśli i czuję, że napełnia mnie strach, po prostu ruszam do ćwiczeń fizycznych, aż pot leje się ze mnie strumieniami. Wciąż daleko mi do wysportowanej sylwetki, a nawet do „niezłej” formy fizycznej, ale to, jak pomaga mi to na głowę, jest nieocenione. Kiedyś zresztą ten sam sposób poleciła mi pani psycholog, jednak dopiero teraz dojrzałam do tego rozwiązania (jakkolwiek komicznie to nie brzmi). Pomimo tego, że absolutnie nie jest w moim życiu „idealnie” (bo przecież wciąż sięgam po słodycze, nie odmawiam papierosa i robię mnóstwo innych rzeczy, o których już nie wypada pisać), to w głowie mam pozytywnie. W dodatku już tylko kilka dni dzieli mnie od upragnionego urlopu, który minie zapewne szybciej niż można by się spodziewać, ale którym zamierzam delektować się z całych sił, bo uważam, że mimo wszystko na niego zasłużyłam.