Pora na kolejny z serii moich nudnych wpisów. Powróciłam do Krakowa. Powiedziałabym, że w chwale, gdyby była to prawda, ale jest to raczej coś w stylu lekkiego wku... hmmm... poddenerwowania. Bo już pominę to, że nie cierpię przemieszczania się środkami transportu publicznego z dużą ilością bagażu. Niezbyt lubię też kończące się, mało produktywne (jak większość mojego życia) urlopy. Ale dzisiejszy powrót do mieszkania w Krakowie nie należał do bajkowych. Najpierw mama dała mi nadzieję, na podwiezienie . W prawdzie nie na Kazimerz, a do Nowej Huty, ale zawsze coś. Zrezygnowała, gdy dowiedziała się, że moja siostra (mieszkająca w Nowej Hucie) nie ma w mieszkaniu zakupionego dla niej miodu. Przecież nie będzie podwozić córki kiedy nie przywiezie miodu, logiczne. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że dała mi nadzieję. Tak się własnemu dziecku nie robi. Cudzemu też. Ale własnemu szczególnie. Jeszcze tak kochanemu jak ja. Ot i co.
No, ale przecierpiałam i wsiadłam do busa, z wielkim bagażem i jeszcze większym trudem - jak to student wracający od mamy, z tym, że u mnie jedzenia najmniej- ciesząc się perspektywą spokojnej jazdy. Ale nie. Po jednym przystanku musiałam wysiąść, bo kierowca zmieniał samochód i czekać na niego na tym jesiennym zimnie przy okazji prawie spadając ze schodków razem z mą ogromną emo-czarno-różową torbą , bo wiadomo- ma się ten spryt i wdzięk wrodzony. Doczekałam się w końcu. I jechałam. Całą trasę w nieogrzewanym busie, przy otwartym oknie, z kierowcą rozmawiającym przez telefon i palącym papierosy. Nie zwróciłam mu uwagi. Nieśmiała jestem. Ale za to teraz sobie ponarzekam. Bo mogę. Przy moim wysiadaniu Pan Busiarz był jednak całkiem miły i odechciało mi się na niego złościć, chociaż będę unikać busów jak ognia, bo dziwni ludzie tam jeżdżą (zakompleksieni rajdowcy, kierowca jadący całą trasę z otwartymi drzwiami i pół trasy z nogą na desce rozdzielczej to tylko część tego co (kogo) za kierownicą busa można spotkać). Nie wiem czy to busy tak wpływają na ich kierowców, czy specjalnie się takich zatrudnia, czy też tylko ludzie ze specyficzną osobowością decydują się na zostanie "busiarzem", ale nie widziałam jeszcze chyba żadnego, którego mogłabym określić jako całkowicie normalnego (według moich wewnętrznych norm rzecz jasna. Może to też kwestia mojego pecha. Albo tras, którymi jeździłam do tej pory). Niestety jak się mieszka na takim, za przeproszeniem, wygwizdowie, to się można tam dostać tylko busem/własnym samochodem/autostopem/rowerem/nogami/hulajnogą. Chociaż tym ostatnim ciężko, bo dziury w drodze są naprawdę GIGANTYCZNE. A że ja samochodu własnego nie mam a ciężko poruszać się autostopem/rowerem/nogami z ogromną walizką na kółkach i dwoma torebkami, pozostają busy... Czas mi jak najszybciej się wzbogacić i mieć własnego szofera.
No dobrze. Ale w Krakowskim tramwaju było mi już ciepło, chociaż ludzie na mnie dziwnie patrzyli (wiem,wiem, to tylko moje fobie). Niskopodłogowy, więc i walizę wnieść stosunkowo łatwo. Nieco ciężej było wleźć na drugie piętro kamienicy m.in. przez brak światła na klatce schodowej (błogosławione latarki w telefonach), ale dotarłam i jestem. Straty materialne to tylko (aż!) jedno stłuczone jajko, a niestety wzięłam ich jedynie 10. Taki to już mój smutny los i marna egzystencja.
Według tytułu posta, powinnam napisać teraz dlaczego jestem za homeschoolingiem skoro wiadomo już, dlaczego przeciw busiarzom. Ale w sumie to mi się nie chce się (to drugie "się" jest specjalnie) i napiszę o tym następnym razem. Nie chce mi się też pisać o reszcie dnia. Bez jakiegoś szczególnego powodu. Nie chce się i już. A teraz czas się wypakować i przygotować psychicznie na rozpoczęcie nowego semestru. Yeah. Mam taki mętlik w głowie, że sama już nie wiem, czy to jest to co Elki lubią, czy też może nie. Chyba dowiem się jutro. W każdym razie- na to liczę.
piątek, 27 września 2013
czwartek, 26 września 2013
Powrót mistrza suchara
Mistrzem suchara ogłaszana byłam już parę razy. W pracy, na studiach, generalnie w różnych kręgach. Tym razem świeżo wymyślonego suchara postanowiłam narysować. Nie żeby mi się nudziło, ale poczułam, że muszę*:
krem.jpg
A wracając - mojej nauki programowania ostatnio było niewiele, bo brat nagle zaczął wspominać stare dzieje jak to grało się w Heroes III. Powróciły wspomnienia i chęć zagrania znowu. I tak sobie grałam wiele godzin w ostatnich dniach (i nocach. Właściwie przede wszystkim nocach). Ale nie tylko to - bo i do Krakowa trzeba było jechać załatwiać takie super fajne papierkowe sprawy. Buty za to przy okazji kupiłam (dziadek dał stówkę, bo "to obciach w dziurawych chodzić" i na nic moje tłumaczenie, że pal sześć dziury, bo trampki i bez dziur przemakają) - udało mi się tego dokonać w niecałe 45 minut, odwiedzając 8 sklepów, a przymierzając łącznie... hmm... jedną parę butów. Aż sama się dziwię, że w ogóle znalazłam buty, które spełniają wszystkie narzucone warunki :
Wiem, że nikogo to nie obchodzi (kto normalny czyta o butach jak można o mojej nauce programowania), ale musiałam się pochwalić.
Trzecią rzeczą, którą "musiałam" było pojeżdżenie na koniu w trakcie trwania mojego urlopu. Wcześniej nie bardziej była okazja, później nie bardzo była pogoda, ale generalnie udało się raz- wczorajszą wyprawę w teren odczuwam dziś bardzo intensywnie w tych mięśniach łydek, których do tej pory nie używałam tak intensywnie (przysięgam, że przy tańcu pracują zupełnie inne!). Tak czy siak było warto, z konia nie spadłam, więc nic się w głowie nie poukładało, za to zostałam przez niego wielokrotnie opluta (musiał gdzieś wśród przodków mieć lamę, jak babcię kocham).
Dzisiaj też już nie marnuję czasu na granie w Heroes'ów - chociaż nie wiadomo co przyjdzie mi do głowy nocą. W każdym razie od rana widziałam się z koleżanko-sąsiadką z podstawówki, pomogłam dziadkowi w zdjęciu firanek, co przy moim wzroście i obolałych łydkach jest naprawdę niezłą gimnastyką, pograłam trochę na pianinie (eh, jak ja za tym tęsknię... ale to zbyt rozległy temat, żeby w ogóle się wgłębiać w tej chwili) i robię porządki w pozostałych jeszcze tutaj moich ciuchach. A, pomogłam nawet siostrze odrobić zadanie z matematyki! Jestem taką dobrą siostrą. Bardzo rzadko. Ale jednak.
W ogóle póki co to piszę bardziej pamiętnik niż bloga, wiem o tym :D Ale myślę, że to kwestia czasu, zanim przestanę pisać po to, żeby siebie samą kontrolować, a zacznę, żeby komuś chciało się to czytać. Tak czy siak - urlop się kończy, zbliżają się zajęcia na uczelni (I'm realy excited, seriously) i powrót do Krakowa i pracy. A teraz wracam do tego co przerwałam, no bo ileż można, nie?
*co najmniej jedna badana osoba szczerze uznała ten komiks za śmieszny
krem.jpg
A wracając - mojej nauki programowania ostatnio było niewiele, bo brat nagle zaczął wspominać stare dzieje jak to grało się w Heroes III. Powróciły wspomnienia i chęć zagrania znowu. I tak sobie grałam wiele godzin w ostatnich dniach (i nocach. Właściwie przede wszystkim nocach). Ale nie tylko to - bo i do Krakowa trzeba było jechać załatwiać takie super fajne papierkowe sprawy. Buty za to przy okazji kupiłam (dziadek dał stówkę, bo "to obciach w dziurawych chodzić" i na nic moje tłumaczenie, że pal sześć dziury, bo trampki i bez dziur przemakają) - udało mi się tego dokonać w niecałe 45 minut, odwiedzając 8 sklepów, a przymierzając łącznie... hmm... jedną parę butów. Aż sama się dziwię, że w ogóle znalazłam buty, które spełniają wszystkie narzucone warunki :
- mają się podobać mnie i generalnie ładnie wyglądać na nodze
- nie jasny kolor (najlepiej czarny/szary/ciemny brąz)
- do 100 zł (wiadomo czemu)
- nie zamszowe
- obcas - odpowiednio szeroki, nie wysoki i nie niski
- mają nadawać się na jesienną pogodę.
Wiem, że nikogo to nie obchodzi (kto normalny czyta o butach jak można o mojej nauce programowania), ale musiałam się pochwalić.
Trzecią rzeczą, którą "musiałam" było pojeżdżenie na koniu w trakcie trwania mojego urlopu. Wcześniej nie bardziej była okazja, później nie bardzo była pogoda, ale generalnie udało się raz- wczorajszą wyprawę w teren odczuwam dziś bardzo intensywnie w tych mięśniach łydek, których do tej pory nie używałam tak intensywnie (przysięgam, że przy tańcu pracują zupełnie inne!). Tak czy siak było warto, z konia nie spadłam, więc nic się w głowie nie poukładało, za to zostałam przez niego wielokrotnie opluta (musiał gdzieś wśród przodków mieć lamę, jak babcię kocham).
Dzisiaj też już nie marnuję czasu na granie w Heroes'ów - chociaż nie wiadomo co przyjdzie mi do głowy nocą. W każdym razie od rana widziałam się z koleżanko-sąsiadką z podstawówki, pomogłam dziadkowi w zdjęciu firanek, co przy moim wzroście i obolałych łydkach jest naprawdę niezłą gimnastyką, pograłam trochę na pianinie (eh, jak ja za tym tęsknię... ale to zbyt rozległy temat, żeby w ogóle się wgłębiać w tej chwili) i robię porządki w pozostałych jeszcze tutaj moich ciuchach. A, pomogłam nawet siostrze odrobić zadanie z matematyki! Jestem taką dobrą siostrą. Bardzo rzadko. Ale jednak.
W ogóle póki co to piszę bardziej pamiętnik niż bloga, wiem o tym :D Ale myślę, że to kwestia czasu, zanim przestanę pisać po to, żeby siebie samą kontrolować, a zacznę, żeby komuś chciało się to czytać. Tak czy siak - urlop się kończy, zbliżają się zajęcia na uczelni (I'm realy excited, seriously) i powrót do Krakowa i pracy. A teraz wracam do tego co przerwałam, no bo ileż można, nie?
*co najmniej jedna badana osoba szczerze uznała ten komiks za śmieszny
niedziela, 22 września 2013
Ja niezmiernie pociągająca
Pociągam dziś bardziej niż zwykle, chociaż bardzo pociągam na co dzień. Nosem oczywiście. Katar nie daje mi żyć i czasami mam ochotę umrzeć, żeby umarł wraz ze mną. Jednakże nie zaprzeczam, że wolałabym aby zdechł całkiem beze mnie. Faszeruję się czosnkiem i witaminą C w końskich dawkach, ale coś czuję, że bardziej przydałoby mi się mieszkanie pozbawione dywanów, firanek i wszystkiego w czym tak chętnie zbiera się kurz. To dzisiejsze pociąganie to chyba jednak bardziej skutek przeziębienia (bardziej? W sumie ciężko powiedzieć, ale na pewno trochę). Po DevDay'owym after party (co to było- o tym później) póki co została mi (mam nadzieję, że nietrwała) pamiątka w postaci bólu gardła i większego niż zwykle kataru, o którym już wspominałam.
No dobrze. Pomarudziłam, to teraz się pochwalę. Bo chyba jeszcze nie chwaliłam się, że byłam na DevDay'u (dla zainteresowanych : http://www.devday.pl/ ). Siostra wysłała mi linka do zapisów i zapisałam się, bo stwierdziłam, że może być całkiem zabawnie słuchać wykładów w języku, który ledwo się rozumie, na tematy, o których nie ma się pojęcia. Nie było tak źle - część zrozumiałam, z każdego wykładu wyniosłam coś dla siebie (m.in. torbę, dwie koszulki, naklejki itp.). Przez większość czasu siedziałam jednak patrząc na ludzi "z byka" i chcąc albo kogoś zabić (najlepiej wszystkich zaczynając od siebie), albo schować się w kącie i rozpłakać, a potem uciec do domu. Czasami tak mam kiedy wokół mnie jest dużo ludzi. Włącza mi się aspołeczność, totalna fobia i tak sobie chodzę/stoję i każdego z osobna i wszystkich na raz nienawidzę.
Za to po konferencji kiedy ludzi zrobiło się dwa razy mniej, atmosfera dwa razy luźniejsza i każdy dostał swoją porcję alkoholu, bawiłam się całkiem nieźle. Poznałam wiele ciekawych osób z różnych stron Polski i nie tylko. Nie wypiłam dużo, za to za cudze pieniądze. Zgubiłam identyfikator. Pogniewał się na mnie chłopak (tak jest jak się późno wraca do domu). I nabrałam ochoty na kolejną DevDay'ową konferencję!
Ale rozpisywać się już nie będę, bo chociaż mogłabym długo, to nikomu nie chce się przecież tego czytać.
Przyjechałam dziś do swojej rodzinnej wsi. Spóźniłam się na busa dwie minuty i w nagrodę czekałam dwie godziny na kolejnego. Po początkowym wkurwieniu w związku ze spóźnieniem i niemożnością dodzwonienia się do mamy w celu zapytania jej, czy nie odebrałabym mnie z pobliskiego miasta (do którego busy jeżdżą stosunkowo często), postanowiłam przeczekać w Galerii Krakowskiej. Zasiadłam, włączyłam laptopa i przerobiłam kolejny rozdział ze swoje książki do Javy. Jestem z siebie dumna troszkę. A teraz siedzę i smarkam. Ot i co. Aż pozwolę sobie zacytować siedzącą dziś za mną w busie nastolatkę- "To jest życie, tego nie ogarniesz".
No dobrze. Pomarudziłam, to teraz się pochwalę. Bo chyba jeszcze nie chwaliłam się, że byłam na DevDay'u (dla zainteresowanych : http://www.devday.pl/ ). Siostra wysłała mi linka do zapisów i zapisałam się, bo stwierdziłam, że może być całkiem zabawnie słuchać wykładów w języku, który ledwo się rozumie, na tematy, o których nie ma się pojęcia. Nie było tak źle - część zrozumiałam, z każdego wykładu wyniosłam coś dla siebie (m.in. torbę, dwie koszulki, naklejki itp.). Przez większość czasu siedziałam jednak patrząc na ludzi "z byka" i chcąc albo kogoś zabić (najlepiej wszystkich zaczynając od siebie), albo schować się w kącie i rozpłakać, a potem uciec do domu. Czasami tak mam kiedy wokół mnie jest dużo ludzi. Włącza mi się aspołeczność, totalna fobia i tak sobie chodzę/stoję i każdego z osobna i wszystkich na raz nienawidzę.
Za to po konferencji kiedy ludzi zrobiło się dwa razy mniej, atmosfera dwa razy luźniejsza i każdy dostał swoją porcję alkoholu, bawiłam się całkiem nieźle. Poznałam wiele ciekawych osób z różnych stron Polski i nie tylko. Nie wypiłam dużo, za to za cudze pieniądze. Zgubiłam identyfikator. Pogniewał się na mnie chłopak (tak jest jak się późno wraca do domu). I nabrałam ochoty na kolejną DevDay'ową konferencję!
Ale rozpisywać się już nie będę, bo chociaż mogłabym długo, to nikomu nie chce się przecież tego czytać.
Przyjechałam dziś do swojej rodzinnej wsi. Spóźniłam się na busa dwie minuty i w nagrodę czekałam dwie godziny na kolejnego. Po początkowym wkurwieniu w związku ze spóźnieniem i niemożnością dodzwonienia się do mamy w celu zapytania jej, czy nie odebrałabym mnie z pobliskiego miasta (do którego busy jeżdżą stosunkowo często), postanowiłam przeczekać w Galerii Krakowskiej. Zasiadłam, włączyłam laptopa i przerobiłam kolejny rozdział ze swoje książki do Javy. Jestem z siebie dumna troszkę. A teraz siedzę i smarkam. Ot i co. Aż pozwolę sobie zacytować siedzącą dziś za mną w busie nastolatkę- "To jest życie, tego nie ogarniesz".
sobota, 21 września 2013
Nadchodzę i ta da da dam!
W ramach sprostowania - jeszcze nie jestem informatykiem, ale będę. Dlatego mówię sobie, że będę i innym mówię tako również, aby się przyzwyczajać. Bo jak sobie wmówię, to może zostanę szybciej? Kto wie...
W pracy i tak jestem "tą z IT" i pomagam ludziom w rozwiązywaniu prostych problemów ("dlaczego ten monitor nie działa?" "hmmm... podłącz kabel?") dzięki czemu mogę się podbudować. Ale skoro poszłam już na studia informatyczne, to najważniejsze teraz dla mnie to nauczyć się programowania. Zabieram się za to długo i idzie mi mozolnie, ale właśnie po to też zakładam swojego bloga, żeby śledzić swoje postępy i sama się motywować. Startuję praktycznie od zera, teraz z Javą, na studiach w tym semestrze będą podstawy C (btw w rozkładzie zajęć NARESZCIE matematyka! Tęskniłam <3 ). Ale co mnie czeka? Jeszcze do końca miesiąca mam ambicję dokończyć "przerabianie" książki "Teach Yourself Java in 24 Hours". Widziałam gdzieś tam dalsze części, ale najpierw trzeba zrobić podstawy podstaw, czyli wykopać dziury na fundamenty zanim zacznie się je wylewać. W planach mam później jeszcze "Java Core", ale powoli, powoli. Jak to ja.
Przyznaję, że zaczynałam się już uczyć, ale poległam na Rubim. Przez brak systematyczności. Teraz wzięłam się za Jave, bo uczestniczyłam w warsztatach organizowanych przez WebMuses dotyczących tego języka i stwierdziłam, że to dobry motywator, żeby ruszyć z kopyta. Z tym kopytem to na razie jest jak jest, ale póki co- cała noc przede mną! (Yeah).
Plan jest taki, żeby jeszcze dziś się trochę pogimnastykować, w końcu trzeba o siebie dbać (dziś to znaczy zanim pójdę spać). Wychodzę z założenia, że nawet 10 minut jest lepsze niż nic. A mam zamiar być nie tylko świetną w swoim fachu, ale i piękną programistką, o tak!
Kubek z herbatą w dłoń, pozycja przy laptopie zajęta i ... startuję ^^ Będzie fun, oj tak.
W pracy i tak jestem "tą z IT" i pomagam ludziom w rozwiązywaniu prostych problemów ("dlaczego ten monitor nie działa?" "hmmm... podłącz kabel?") dzięki czemu mogę się podbudować. Ale skoro poszłam już na studia informatyczne, to najważniejsze teraz dla mnie to nauczyć się programowania. Zabieram się za to długo i idzie mi mozolnie, ale właśnie po to też zakładam swojego bloga, żeby śledzić swoje postępy i sama się motywować. Startuję praktycznie od zera, teraz z Javą, na studiach w tym semestrze będą podstawy C (btw w rozkładzie zajęć NARESZCIE matematyka! Tęskniłam <3 ). Ale co mnie czeka? Jeszcze do końca miesiąca mam ambicję dokończyć "przerabianie" książki "Teach Yourself Java in 24 Hours". Widziałam gdzieś tam dalsze części, ale najpierw trzeba zrobić podstawy podstaw, czyli wykopać dziury na fundamenty zanim zacznie się je wylewać. W planach mam później jeszcze "Java Core", ale powoli, powoli. Jak to ja.
Przyznaję, że zaczynałam się już uczyć, ale poległam na Rubim. Przez brak systematyczności. Teraz wzięłam się za Jave, bo uczestniczyłam w warsztatach organizowanych przez WebMuses dotyczących tego języka i stwierdziłam, że to dobry motywator, żeby ruszyć z kopyta. Z tym kopytem to na razie jest jak jest, ale póki co- cała noc przede mną! (Yeah).
Plan jest taki, żeby jeszcze dziś się trochę pogimnastykować, w końcu trzeba o siebie dbać (dziś to znaczy zanim pójdę spać). Wychodzę z założenia, że nawet 10 minut jest lepsze niż nic. A mam zamiar być nie tylko świetną w swoim fachu, ale i piękną programistką, o tak!
Kubek z herbatą w dłoń, pozycja przy laptopie zajęta i ... startuję ^^ Będzie fun, oj tak.
Subskrybuj:
Posty (Atom)