poniedziałek, 14 października 2013

Eko-religia i jej eko-sekswyznawcy

Nie da się zaprzeczyć, że współczesny świat pełen jest przeciwieństw i to zarówno na poziomie jednostki jak i całych organizacji i społeczności. Chyba każda możliwa idea zawsze zostanie zakwestionowana i znajdzie zarówno swoich popleczników jak i przeciwników. Dodatkowo zawsze znajdą się też ludzie, którzy na idei będą chcieli zarobić często z samej ideologii robiąc tylko przykrywkę. Nie zawsze, a pokuszę się nawet o stwierdzenie, że bardzo rzadko, udaje się rozpoznać czy ktoś działa ze szczerych intencji (czyt. w zgodzie z publicznie wyznawaną ideologią) czy też po trupach dąży do celu jakim są jak największe zarobki/władza itp. To wszystko skutkuje tym, że każdego dnia wielokrotnie jesteśmy oszukiwani. W wielu przypadkach na własne życzenie - po prostu wolimy nie wiedzieć.
Podobnie jest z modą na "eko". Sama momentami już wołam o miskę jak widzę kolejne produkty "eko" i kolejne przejawy eko mody. Nie uważam jednak, że sama idea życia jak najbardziej w zgodzie z naturą i ze sobą jest zła- wręcz przeciwnie. Uważam, że w dzisiejszym świecie ludzie powinni dołożyć starań, aby żyć jak najbardziej zdrowo, w szczęściu i harmonii, chociaż to nie jest takie proste jak czasem mogłoby się niektórym wydawać. Jestem jednak przeciwna wszelkie przesadzie - tworzeniu obok prawdziwej ekologii ekologię fałszywą, religię ze swoimi fanatycznymi wyznawcami napędzającymi machiny, które sprawiają, że kolejne miliony trafiają do kieszeni właścicieli wielkich korporacji (nie uważam jednocześnie, że wszystkie korporacje i ich idea jest sama w sobie zła).
Ja sama od pewnego czasu zaczęłam żyć bardziej "eko" - zmieniłam dietę, zwracam uwagę na kosmetyki jakie kupuję. Stało się to pod wpływem po pierwsze czytania bloga, który jest dla mnie wielkim objawieniem (http://www.tlustezycie.pl/), a ostatnio także po zapoznaniu się z treścią książki "Mordercza gumowa kaczka", którą polecam każdemu, oraz licznych artykułów dotyczących szeroko pojętego zdrowia i szkodliwości niektórych jego części. Staram się jednak poszukiwać swego rodzaju złotego środka. Dbać o siebie nie popadając w paranoję, co czasami nie jest takie proste.

Zarówno te złe i dobre idee (zazwyczaj niemożliwe do odróżnienia, bo przecież wszystko jest względne) bardzo szybko zagnieżdżają się i rozprzestrzeniają wśród całej naszej populacji wędrując z kontynentu na kontynent. Niemal wszystkie używane przez nas na co dzień produkty oraz żywność nafaszerowane są chemikaliami o specyficznych właściwościach mających zwiększyć komfort codziennego życia. Okazuje się jednak, że te pochodzące z mózgów szalonych chemicznych naukowców idee odbijają się poważnie na naszym zdrowiu. W szamponie, paście do zębów, pojemniku na żywność czy teflonie na patelni znajdziemy związki działające rakotwórczo i mutagennie, zabijające nas powoli każdego dnia. Nie wspominam już nawet o środkach ochrony roślin czy takich produktach jak papierosy, o których szkodliwości wie chyba każdy, nie każdy jednak zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo są one szkodliwe. Zawsze znajdziemy jednak te bardziej ekologiczne odpowiedniki wszystkiego co używamy na co dzień (najpierw jednak musimy poświęcić nieco czasu aby zbadać, czy na pewno są one ekologiczne).
Tak czy siak zarówno chemia jak i ekologia dzisiaj walczą o nas między sobą wciskając się w każdą dziedzinę naszego życia i nie pozostawiając nam nawet miejsca na największą intymność, czyli seks. Jest to czynność wydająca się jak najbardziej naturalna, jednak nawet w sypialni zawsze możemy wybierać jedną z kilku możliwych ścieżek postępowania.
Cały szum wokół "ekoseksu" rozpoczął się od publikacji Stefanie Iris Weiss: Eco-Sex: Go Green Between the Sheets and Make your Love Life Sustainable. Autorka tworzy swego rodzaju kodeks bycia eko-kochankami. Książka budzi wiele sprzeciwów, ale również spore zainteresowanie. Dowiadujemy się z niej, że najbardziej polecaną przez autorkę formą antykoncepcji jest wkładka wewnątrzmaciczna, a kochać się powinniśmy przy zgaszonym świetle i na pościeli z naturalnej bawełny czy bambusa. Zakładając, że autorka rzeczywiście przejmuje się ludzkim zdrowiem i stanem środowiska, to popieram ją w kwestii idei zastępowania szkodliwych dla nas produktów tymi bardziej naturalnymi. Zamiast wibratora pokrytego zmiękczonym plastikiem czy lubrykantu nafaszerowanego szkodliwą chemią, może dildo z piaskowca, nakręcany mahoniowy wibrator i nawilżacz stworzony z naturalnych składników? Radziłabym też uważać z prezerwatywami zawierającymi toksyczne dla człowieka polimerowe związki i pokryte środkami plemnikobójczymi, które podrażniają ścianki pochwy. Nie tworzyłabym jednak scenariuszy randek dla prawdziwych eko-kochanków, gdzie zakazane są kwiaty (hodowane z użyciem środków chemicznych), pisanie listów miłosnych i seks przy zaświeconym świetle (wyłączanie go, ma zaoszczędzić prąd), a także jedzenie inne niż wegańskie (ja nie wiem czemu mięso ma być mniej naturalne niż sałata, pomijając kwestię często wątpliwej jakości jednego i drugiego). 
Jeśli jednak jesteśmy już przy seksie i jego połączeniu z ekologią, to jeszcze inny pomysł na to ma grupa ludzi, która stworzyła organizację non profit o nazwie "Fuck for forest" (http://www.fuckforforest.com/), o których to zresztą powstał niedawno głośny film dokumentalny pod tym samym tytułem. Organizacja ta ma na celu zbieranie pieniędzy na akcje typu ratowanie lasów deszczowych poprzez nagrywanie i płatne udostępnianie na stronie amatorskich filmów porno. Aktywiści chcą przy okazji przekonać nas do tego, że nagość jest dobra i piękna, a seks to coś całkowicie naturalnego i bynajmniej nie powinien być tematem tabu. A przynajmniej tak twierdzą na swojej stronie. 

Co ja o tym wszystkim myślę? Po pierwsze powtórzę - to wszystko piękne, ale nie popadajmy w przesadę. Nie tylko w tych kwestiach, które związane są z seksem. Czy warto płacić 120 zł za pudełko czterech prezerwatyw tylko dlatego, że ktoś powiedział, że są eko? I czy przypadkiem pod piękną ideologią organizacji "Fuck for forest" nie kryje się zwykły ekshibicjonizm, fetyszyzm, czy jak to tam zwał? Chciałoby się żyć zdrowo i w harmonii z naturą, ale nie za cenę kontroli oddechu podczas orgazmu, żeby przypadkiem nie wydychać zbyt dużej ilości dwutlenku węgla do atmosfery, że tak pozwolę sobie sparafrazować wypowiedź Marcina Prokopa (http://www.kobieta.pl/gwiazdy/emocje/pisza-dla-nas/marcin-prokop/zobacz/artykul/eko-seks/), który do pomysły eko-seksu podchodzi z ogroooomnym sceptycyzmem, żeby nie powiedzieć wrogością. Ja nie jestem przeciwniczką ani eko-seksu, ani nagrywania filmów porno w celu zbierania pieniędzy na szczytny cel (no bo jak ktoś to robi z własnej woli, to co w tym złego?) tylko nawołuję i sama mam nadzieję, że podołam - wybierajcie i działajcie z głową. 

poniedziałek, 7 października 2013

(Nie) wszystko co kocham

Nie wszystko idzie tak jak się planuje. A już szczególnie w moim wykonaniu. Nie zamierzam narzekać, smęcić czy też oceniać czy wychodzi mi to na dobre, czy też nie, bo moim zdaniem to najczęściej ma niewielkie znaczenie.
Jestem dziewczyną pełną słabości i kompleksów, ale na pewno nie jest to jedyne co mnie określa. Jest wiele osób, rzeczy, aktywności, które bardzo lubię, kocham, albo pewnie pokochałabym/polubiła gdybym tylko miała okazję. Największym problemem jest zawsze brak czasu.
Bardzo lubię uczyć się nowych rzeczy. Na studia poszłam nie dla papierka, ale dla poszerzenia wiedzy i dla własnej satysfakcji. Owszem, nie przeczę, że mam nadzieję na to, że pomogą mi również w zdobywaniu ogromnej ilości pieniędzy, a co.

Uczę się jednak tej swojej Javy (żeby nie było- nie uważam samego języka za swój, "swoją Javą" nazywam tutaj raczej mój proces nauki). Robię to dużo wolniej niż zakładałam, ale wciąż staram się wygrzebać na to troszkę czasu. Późna już pora kiedy to piszę, zostało mi 6 godzin do pobudki, a jeszcze pasuje się wykąpać- jednak dokończyłam dziś kolejną lekcję. Jak to mówią - coś za coś.

Chodzę na korepetycje z angielskiego i niemieckiego, ładując w to mnóstwo kasy. Nie powiem, żebym robiła spektakularne postępy - na to zbyt mało się uczę. Dbam jednak o to, żeby ktoś pilnował mnie w tym, że uczę się tych języków. Żeby być zawsze ten mały kroczek do przodu. Od dawna planuję się certyfikować, ale, stała śpiewka, czas, pieniądze, chęci- często wszystkiego jest za mało. Wiem jednak, że ten moment nadejdzie stosunkowo niedługo, bo myślę o tym coraz częściej i intensywniej, a jak myślę, to kombinuję jak to osiągnąć.

Uczęszczam na zajęcia z tańca - Irlandzki soft i step, soft szkocki oraz szkockie tańce highlandowe. Sama nie wiem skąd wziął mi się pomysł na to żeby tańczyć akurat to, ale złapałam bakcyla i w tym momencie rusza już drugi rok nauki. Wraz z kilkoma koleżankami zostałyśmy docenione za naszą zeszłoroczną pracę i mamy możliwość uczestniczenia w próbach zespołu Comhlan oraz gigantyczną zniżkę na warsztaty (w sam raz zwróci mi się fortuna wydana na buty do tańca). Nie mam na tyle czasu, żeby tańczyć tyle ile bym chciała, chodzić na wszystkie próby, większą ilość zajęć - na razie trzy razy w tygodniu musi wystarczyć. Ale jest to dla mnie coś ważnego i cudownego.

Moje studia z pewnością będą wymagały ode nie w tym semestrze sporo wysiłku. Dość sporo nie tak prostego przecież materiału się trafiło (pomimo tego, że to studia zaoczne). Kochałam moje pierwsze studia, z których zrezygnowałam (faktem jest, że płakałam nie raz i nie dwa z bezsilności nad zadaniami z algebry i wypracowaniami z fizyki, które po dziesięciu godzinach spędzonych nad nimi nadal nijak nie wychodziły). Fizyka okazałą się jednak nie dla mnie - z wielu względów. Jednak ile ten krótki okres studiowania na UJ mi dał, wiem tylko ja. Kocham też moje obecne studia. Programowanie to coś czym chcę się zajmować w przyszłości - im bliższej tym lepiej. Lubię swoją uczelnię, kolegów i bardzo nieliczne koleżanki z roku (zresztą nie wiem czy nie powinnam już napisać "koleżankę", bo ostatnio tylko jedną widziałam).

W pracy wciąż zawirowania, a jednak mimo wszystko ją lubię - głównie przez team z którym mam szczęście pracować, ale także przez to, że sporo dzięki niej mogłam i nadal mogę się nauczyć.

Marzy mi się, aby kiedyś wrócić do grania na fortepianie. Wysokiej klasy instrument z cudownym dźwiękiem i niezwykle czułymi klawiszami zawsze będzie moim marzeniem. Pianistka ze mnie bardzo niespełniona, że się tak wyrażę. Jakiś etap nauki zakończyłam, jednak mam wrażenie (a nawet jestem pewna), że stało się to zanim miałam okazję na dobre się rozwinąć. Wiem, że teraz grałabym inaczej, lepiej, mądrzej... Ale to wymaga wiele pracy i czasu.

Kolejną rzeczą co do której odkryłam, że ją uwielbiam, to jazda konna. Kiedy tylko mogę, staram się umówić na godzinkę czy dwie w zaznajomionej stadninie na naukę jazdy. Zdarza się to nad wyraz rzadko, ale zawsze sprawia mi wiele radości.

Co jeszcze lubię? Czytać lubię, lubię też gotować (to mnie uspokaja i pozwala niejako "wyżyć" się emocjonalnie), lubię nawet sprzątać, ale wtedy, kiedy nic bardziej pilnego nie zaprząta mi głowy.
Jest mnóstwo innych rzeczy, które lubię. A wszystkie wymagają czasu. Gdyby tylko mieć go więcej - można by wszystko...
Może dlatego czasami fajna wydaje mi się idea wiary w bezczasowy wymiar gdzie możemy np. udać się po śmierci. Jako dziecko marzyłam często, że niebo to miejsce, gdzie możemy nieustannie rozwijać się ze wszystkich dziedzin, które nas interesują i mamy na to zawsze dosyć czasu, przez co możemy być szczęśliwi. Możemy w nieskończoność poznawać ludzi, którzy nas otaczają, bo przecież tyle jest do poznania (zawsze miałam nadzieję, że żadnej osoby w naszym życiu nie spotykamy bez powodu). Czasami nadal sobie tak marzę, chociaż ciężko powiedzieć, że wierzę. Raczej chciałabym wierzyć, choć nie podchodzę do tego rozpaczliwie, a z radosną ciekawością.

Opowiedziałam krótko o tym, co dla mnie ważne i co sprawia mi radość, a jednak to tylko wstęp do tej najważniejszej części mojego życia - miłości. Niech sobie tam każdy myśli co chce. Bo może to brzmi słodko, naiwnie czy banalnie, ale dla mnie bez drugiej osoby przy moim boku, osoby którą kocham i która kocha mnie, cała reszta życia traci kolory, traci sens. Skupiam się wtedy na zabijaniu w sobie tęsknoty i nie myśleniu, tak aby tylko egzystować jak w hibernacji w oczekiwaniu na kogoś, dzięki komu mogę czuć się szczęśliwa. Może to oznaka słabości, może nieporadności - ja nie wiem. Wiem, że nie potrafię, a może nie chcę żyć bez kogoś, dla kogo mogę się starać, z kim mogę wiązać swoje plany na przyszłość, swoje marzenia, do kogo zawsze mogę się zwrócić i na niego liczyć. To jest mój sekretny składnik życia, bez którego przepis na nie, kompletnie nie ma sensu, pozostaje tylko pozbawiona smaku papka, w której zawsze będzie czegoś brakować, aby można było radośnie się nią najeść.
Mam taką osobę rzecz jasna, jest nią mój chłopak i chciałam się pochwalić na jak wielki skarb trafiłam. Nie jest on moim pierwszym chłopakiem. W sumie drugim. Ale nie będę mówić, że tamta miłość nie byłą prawdziwa. Uważam , że była. Byliśmy tylko zbyt niedojrzali, aby odpowiednio o nią walczyć i aby niektóre rzeczy zrozumieć. Wdzięczna jestem jednak za doświadczenia z poprzedniego związku i za mojego byłego partnera, a teraz prawdziwego przyjaciela. W dużej mierze dzięki niemu jestem teraz tym, kim jestem. Ale zgodnie z zasadą "panta rhei" - nie ma powrotu do tej samej rzeki. Jest nowa, na tym etapie na pewno lepsza rzeka, w której z chęcią się zanurzam i chłonę całą sobą jak tylko mogę. I będę publicznie się tym chwalić i publicznie po wielokroć dziękować mojemu Adamowi za to, że jest i za to, że dał mi się poznać, nadal dając się powoli odkrywać.

Ten post jest opowieścią o tym, co tworzy moje życie. To ukryty pomiędzy wierszami hymn dziękczynny za to wszystko i tych wszystkich, których kocham, podziwiam, lubię, a których niekoniecznie tu wymieniam. Czasem boli mnie serce, że nie każdemu mogę okazać tyle uczuć ile bym chciała. Że nie dla każdego mam dostatecznie dużo czasu. Jest wielu ludzi, z którymi nie mam kontaktu często już od wielu lat, a których nadal pamiętam i życzę im jak najlepiej. Za to wszystko, za was wszystkich : szczerze i z całego kulawego serca (może nieco nieporadnie) DZIEKUJĘ

czwartek, 3 października 2013

Akcja przeprowadzka - panta rhei

Wszystko się zmienia, w dodatku zmienia się szybko. Mam czasem wrażenie, że moje życie to ciąg, bynajmniej nie alkoholowy, a ciąg nagłych zwrotów o wiele stopni i wielu płaszczyznach. Zrezygnowałam już z połapania się w tym i w momentach kiedy najbardziej się "przewraca", po prostu daję się ponieść i czekam co z tego wyniknie. Według paru mądrych ludzi, a w każdym razie według tego, który powiedział, że "panta rhei", zmiany są napędem całego wszechświata i wszystkiego co się dzieje. Sprawiają, że w ogóle coś się dzieje. Zmiany to ruch, zmiany to życie. A jednak boimy się zmian. Boimy się tego, co nieznane.
Jednak ja nie o tym.
Tylko o niespodziance jaka spotkała mnie po powrocie z urlopu. Było to już dobrych parę dni temu, jednak zmiany, które nastąpiły w moim życiu zaowocowały lekkim szokiem i problemami z pozbieraniem się. Ktoś powiedział kiedyś, że problemy to tchórze, atakują wszystkie na raz. Zmiany może też. Ja powiedziałabym jednak - jedno przyciąga drugie, ale nie bez zasady - przyciągają się podobieństwa. Zmiany powodują inne zmiany i tak to się rozpędza, dlatego życie mija nam coraz szybciej.

Skończył się mój (oczywiście zbyt krótki) urlop i powróciłam do Krakowa. Już kolejnego dnia rozpoczynałam nowy semestr na studiach głowę mając pełną myśli typu "jak to wszystko ogarnąć", czy "skąd wziąć na to wszystko pieniądze". Problemy spadają z nieba. Serio. Na szczęście spadają też rozwiązania. Trzeba je tylko zobaczyć i otworzyć się na nie. Ale koniec dygresji, wróćmy do konkretów - więc miałam sobie te swoje myśli (ja wiecznie się czymś przejmuję, tragedia) i znienacka doszły do tego nowe. A stało się to za sprawą właściciela mieszkania, w którym wynajmowałam pokój. Otóż, nie wdając się w szczegóły, dowiedziałam się, że muszę wyprowadzić się do końca miesiąca (co dawało właściwie dwa dni, dwa dni bez uprzedzenia, dwa dni, w ciągu których dodatkowo miałam zajęcia na uczelni). Co ciekawsze - na podstawia sobie tylko znanych historii, ów wyżej wymieniony pan stwierdził, że nie jestem godna tego, aby zwrócić mi wpłaconą mu przeze mnie kaucję (och jakże się zawiodłam na ludzkości tym razem). Przyznam szczerze, że puściły mi emocje i pobeczałam się wiele razy, w tym nawet w tramwaju, generalnie głównie z powodu dezorientacji spowodowanej całą sytuacją. Ale kolejnego dnia zrobiłam największą awanturę w swoim życiu, w wyniku której odzyskałam pieniądze (wprawdzie bez pięćdziesięciu złotych, ale moje nerwy warte są więcej). Na szczęście są też moje siostry i mieszkanie mamy odziedziczone po dziadku, w którym owe siostry mieszkają. Jako, że i tak miałam wprowadzić się do nich, ale miesiąc później, to do nich skierowałam prośbę o przygarnięcie mnie. Zlitowały się nad biednym, bezdomnym Elkiem i przyjęły. Nieco nam teraz ciasnawo, jako że póki co dzielę pokój z siostrą i jej narzeczonym, kuchnia mała na troje, łazienka nie większa, ale przez te kilka dni jeszcze się nie pozabijaliśmy, więc jest to już jakiś sukces.

Jak tylko zakończyły się dwa dni przeprowadzki (nie powiem - męcząca sprawa, dobrze, że mam te siostry, bo bez nich bym w tej sytuacji zginęła) nastąpił dzień powrotu do pracy. Wszystko nowe, bo projekt w czasie przenosin do Indii. Kiedy mnie nie było wstąpił w fazę , kiedy wszystkie procesy, które miały zostać przekazane są już wykonywane w 100% w Indiach i w 100% sprawdzane u nas. Przyznam, że męczy mnie to dużo bardziej niż samodzielne procesowanie. Zresztą - nie tylko mnie. Atmosfera w pracy męcząca i dość napięta, a tu jeszcze przedłużenie umowy. Szkoda tylko, że bez podwyżki.... nie podpisałam prosząc o możliwość negocjowania warunków. Czy zrobiłam dobrze? Ha, nie mam pojęcia! Ale co się stało to się nie odstanie, czekam na rozwój wydarzeń. W końcu będzie dobrze. Tego jestem pewna. Okaże się tylko co znaczy dobrze i dla kogo dobrze. Jednakowóż moja matka Nadzieja nie umrze wcześniej niż ja.

Powoli się zbieram i ogarniam, będę musiała (chciała?) wrócić do przerwanej nauki Javy. Dodatkowo w przyszłym tygodniu rozpoczynają się zajęcia z tańca, dziś już konwersacje z niemieckiego, a od soboty angielski. A i Naruto sam się nie obejrzy. Jeżeli to przeżyję - będzie to baaardzo pracowity okres w moim życiu.

wtorek, 1 października 2013

Tym razem naprawdę o homeschoolingu

Jeżeli ktoś nie wie czym jest homeschooling, czyli edykacja domowa, odsyłam na stronę :
http://dziecisawazne.pl/co-to-jest-homeschooling-czyli-edukacja-domowa/

Tutaj chciałam w skrócie opisać dlaczego jestem za homeschoolingiem i dlaczego właściwie o tym piszę.

Osobiście chciałabym swoje własne dzieci uczyć w domu. Niestety jest to zabronione w kraju, do którego kiedyś chciałabym wyjechać (chociaż może moje plany kiedyś się zmienią), mianowicie w Niemczech. Oczywiście nie mówię tutaj o uczeniu dzieci literek, czy generalnie uczenia się z nimi po szkole. Mówię o całkowitej rezygnacji ze szkoły (przynajmniej na pewnym etapie) i samodzielnym nauczaniu dzieci w domu.  Na poziomie podstawówki i gimnazjum byłabym w stanie przekazać im odpowiednią wiedzę, co więcej- jestem pewna, że w wielu przypadkach dużo lepiej niż nauczyciele.

 O homeschoolingu czytałam już wielokrotnie, ale ostatecznym argumentem "za" jest doświadczenie - siedząc z młodszymi siostrami nad ich zadaniami domowymi, widzę, jak duże czasem są braki w edukacji najmłodszych. A jedynym problemem tutaj jest zazwyczaj brak czasu - ze strony nauczyciela, żeby zmieścić się w programie, indywidualnie podejść do każdego ucznia czy chociażby dostatecznie kontrolować, czy każdy nauczył się tego co trzeba. Ze strony rodziców - niemożność przypilnowania zrobienia każdego zadania, sprawdzenia wiedzy z każdego działu itp. Niestety niewiedza szybko się kumuluje i przy braku podstaw nie da się iść dalej. Widzę to nie tylko na przykładzie moich sióstr, ale i samej siebie, moich znajomych, czy dzieci, którym zdarzyło mi się udzielać korepetycji.
Dziecko nie potrafi uczyć się samo i przede wszystkim tego należy je nauczyć w pierwszej kolejności, co nie zmienia faktu, że wskazane jest wsparcie przy każdym nowo poznawanym temacie. Dziecko po prostu potrzebuje czasu i odpowiedniego podejścia aby zrozumieć. Zresztą... czy tylko dziecko?

Co dobrego jest w homeschoolingu?

Dziecku przekazujemy nie tylko czystą "szkolną" wiedzę. Owszem, musimy przystosować program do ogólnie narzuconych wymagań edukacyjnych, aby dziecko mogło zdawać testy. Jednakże oprócz tego tworzymy z dzieckiem lepsza więź, przekazujemy mu najważniejsze wartości i możemy na bieżąco odpowiadać na jego pytania, nie tylko te dotyczące matematyki czy języka polskiego, ale również całkiem zwyczajnie i te, które dotyczą codziennego życia.
Dodatkowo okazuje się, że dzieci uczone w domu, nie tylko więcej umieją, ale jednocześnie mniej czasu spędzają na nauce (wg niektórych źródeł jest to do 5 godzin lekcji dziennie + żadnych "zadań domowych"). Lekcje domowe często są ciekawsze niż te prowadzone w szkole (rodzice wymyślają różne sposoby na ich urozmaicenie).

Co z argumentami, które często przedstawiają ludzie będący przeciwko tej metodzie nauki?


  • Brak integracji z rówieśnikami:  niemal nigdy nie jest to prawdą. Rodzice uczący dzieci w domu deklarują najczęściej, że dbają o to aby ich dzieci spędzały dużo czasu z innymi dziećmi- zapisują je na zajęcia dodatkowe (np. sportowe), dbają o dobre kontakty z sąsiadami, znajomymi, którzy również posiadają dzieci.
  • Brak dostępu do pomocy naukowych oferowanych przez szkołę:  pomoce naukowe? Nie wiem jak u was, ale w wielu szkołach jedyne pomoce naukowe to tablica i stare mapy. Nie ma czasu ani dostatecznego wyposażenia do przeprowadzania eksperymentów chemicznych, a inne pomoce często są przestarzałe, zniszczone, albo po prostu nauczycielom brak czasu na ich używanie. Rodzice często bardziej dbają o to, aby z dzieckiem przeprowadzić proste eksperymenty (które dziecko może zobaczyć z bliska, a nie z ostatniej ławki w szkole), zabierać je do muzeum, zoo, ogrodu botanicznego czy prezentować odpowiednie książki, ilustracje itp. Często naukę poprzez zabawę stosuje się w przypadku nauki matematyki tak często nienawidzonej przez dzieci po typowej nauce w szkole, a przecież tak ciekawej i rozwijającej! (To oczywiście moje zdanie).
  • Przekazywanie wiedzy uzależnione od poziomu wykształcenia rodzica: rodzice nierzadko edukują się sami na bieżąco, aby móc jak najlepiej przekazać wiedzę dziecku. Wielu decyduje się też na opłacenie korepetytorów w przypadku przedmiotów, z którymi radzą sobie gorzej (głównie języków obcych). Rozsądny rodzic zdaje sobie sprawę z tego co umie, a czego nie i potrafi temu zaradzić tak, aby dziecko wyszło na tym jak najlepiej.
  • Brak możliwości samorozwoju rodzica-nauczyciela: To według mnie bzdura. Wszystko zależy od tego jak rodzic pojmuje samorozwój. Nieczęsto edukacja domowa wręcz pomaga rodzicowi się rozwijać. Uczące dzieci matki (bo zazwyczaj są to matki) podkreślają jak na początku obawiały się utraty czasu dla siebie, możliwości podjęcia stałej pracy, a potem całkowicie zmieniały zdanie czując, że realizują się dzięki edukacji domowej i coraz to nowych pomysłów na spędzanie czasu z dzieckiem. Dobrze zorganizowana osoba jest w stanie również podjąć dodatkową pracę jeżeli czuje taką potrzebę.


Jakie według mnie są przeszkody, które może napotkać rodzic, czy wady homeschoolingu? Nie da się ukryć, że nie każdy może sobie na luksus uczenia dzieci w domu pozwolić.
Po pierwsze trzeba mieć na to czas. Zdarza się, że niemożliwa jest rezygnacja nawet jednego z rodziców z tradycyjnej pracy.
 Po drugie pieniądze. Co zresztą łączy się z czasem. Zazwyczaj jest tak, że jeden rodzic pracuje, a drugi siedzi w domu. W Polsce niewiele rodzin jest w stanie utrzymać się w taki sposób. Co więcej, dodatkowe zajęcia, pomoce naukowe czy korzystanie z pomocy korepetytora - to wszystko równa się koszty. Niestety nierzadko spore. I chociaż można wiele materiałów naukowych znaleźć za darmo w internecie, korzystać z bibliotek czy tworzyć własne pomoce (o ile ma się odpowiedni pomysł), są wydatki których nie da się uniknąć.
Jednak największym według mnie problemem mogą być sami rodzice - nie każdy nadaje się do uczenia, nie każdy potrafi przekazać wiedzę, nawet jeśli ją posiada. A co w dodatku kiedy jej nie posiada? W ostatnim przeczytanym przeze mnie artykule znajdowało się bardzo trafne sformułowanie pod którym podpisuję się rękami i nogami : "homeschooling jest dla każdego dziecka, ale niestety - nie dla każdego rodzica".
Tak czy siak uważam, że domowa nauka to lekarstwo na wiele współczesnych problemów społecznych. Uczymy dzieci czegoś więcej niż dodawania, spędzamy z nim czas, pozwalamy czuć się bardziej kochane i doceniane. I szczerze mam nadzieję, że jeśli kiedyś będę miała dzieci (a przecież bym chciała) będę mogła pozwolić sobie na to, aby uczyć je w domu. Zdaję sobie sprawę z tego, że to niełatwe zadanie i ogromna odpowiedzialność, ale kto podoła jak nie ja? ^^