środa, 10 grudnia 2014

Sztuka widzenia przyszłości

error

Podróże w czasie i możliwość przewidywania przyszłości to tematy wałkowane od lat i jak do tej pory wydające się nieśmiertelnymi. Nam, istotom zamkniętym w naszym świecie i znającym (w każdym razie z doświadczenia) jedynie czas w ujęciu liniowym zagadnienia te spędzają sen z powiek - zbyt wiele tutaj jest dla nas niepojęte.
W pewnym stopniu każdy z nas jest w stanie przewidzieć przyszłość. Myślę, że niemal każdy z nas prędzej czy później zdaje sobie z tego sprawę i nie jest to żadne rewolucyjne stwierdzenie. Na podstawie doświadczenia bowiem, jesteśmy w stanie bowiem przewidzieć co się stanie. Oczywiście jedynie z pewnym prawdopodobieństwem, bo żaden ani nie zna wszystkich warunków wyjściowych przy badaniu danego zjawiska, ani nie byłby w stanie odpowiednio ich przeanalizować - zawsze operujemy tylko na modelach. Zawsze.
Umiejętność trafnego przewidywania przyszłości, czy też wyciągania wniosków i operowania na modelach w niektórych sytuacjach przydaje się mniej, a w innych bardziej (zresztą jak chyba wszystko, bo nawet zupełnie nieprzydatne talenty przydają się czasem do tego, by móc się czymś pochwalić). Cecha ta jest bardzo pożądana u programistów - mało kiedy zależy nam na stworzeniu czegoś co będzie działało tylko jednorazowo i w dodatku przy licznych założeniach dotyczących warunków użytkowania. Dużo częściej dążymy do tego, aby stworzony program, czy aplikacja mogły służyć nie tylko przez jak najdłuższy okres, ale również wielu osobom zachowując podobne standardy funkcjonalności w różnych warunkach i sytuacjach. Aby tak było, trzeba podczas tworzenia programu myśleć nie tylko o tym, jak powinien on być użytkowany i jak działałby w najbardziej zbliżonych do idealnych warunkach, ale (przede wszystkim) o tym, co mogłoby pójść nie tak i jakie błędy może popełnić użytkownik, a potem zapobiec temu z wyprzedzeniem (na tyle na ile to możliwe). Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że najlepszy program to w takim razie taki, który przewiduje jak najwięcej możliwych opcji zachowania i maksymalnie zoptymalizowany. Istnieje jednak pewna granica poza którą z wielu względów nie opłaca się wychodzić, bo pochłonęłoby to zbyt wiele środków w stosunku do widocznych efektów, a nie da się stworzyć czegoś co byłoby w stu procentach "idiotoodporne"
.

Według jednej z (moich) teorii, najmniejszą jednostką życia nie jest kwant czasu, ale kwant decyzji. Życie składa się z wyborów wpływających bezpośrednio na nasza przyszłość. Najlepiej widać tą przyszłość kiedy stajemy przed wyborem mającym dla nas kluczowe znaczenie. Jeszcze przed podjęciem ważnej decyzji przyszłość rozwarstwia się ukazując nam wiele możliwych konsekwencji, a przede wszystkim kilka ścieżek głównych, w których owa przyszłość może ze względnie dużym prawdopodobieństwem zostać osadzona. Wrażenie jest takie jakby człowiek dotykał tajemnicy istnienia równoległych wszechświatów (a może to wcale nie wrażenie) - spoglądając w przód w czasie widać wtedy te nieskończoność możliwych ścieżek na które rozgałęzia się ta, na której aktualnie się znajdujemy, tym mniejszych, im mniejsze wydaje się nam prawdopodobieństwo podążenia nimi. Gdyby potraktować wtedy czas jako kolejny wymiar przestrzeni (a więc nie liniowo), można by wyobrazić sobie, że dane jest nam spojrzeć na tę przestrzeń z większego niż zwykle dystansu. Przynajmniej tak widzę to ja w swoich ograniczeniach i operując na znanych sobie modelach.
W przypadku kolapsu świadomości pod wpływem przeciążenia informacjami (w postaci emocji, myśli, słów, zdarzeń i wszelkiego rodzaju bodźców zewnętrznych i wewnętrznych) nasz własny mały -wielki Wszechświat ulega załamaniu. Możemy podróżować w czasie na niewielkie odległości, a nawet przy odrobinie szczęścia poobserwować siebie z dystansu w różnych momentach tegoż czasu, również w tym, który uważamy za aktualny.
Pojawia się wtedy pytanie na ile wszechświat, w którym osadzona jest nasza świadomość jest deterministyczny. Jak bardzo możemy wpłynąć na nasza przyszłość jeżeli liniowość czasu jest tylko złudzeniem. Jak wielką rolę tak naprawdę odgrywamy my wraz ze swoją świadomością w całym procesie podejmowania decyzji oraz czy wydarzenia, które w danym momencie wydają się najbardziej prawdopodobne rzeczywiście takie są. Życie potrafi zaskakiwać i wielokrotnie nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego co lub kto był/jest/będzie naszym motylkiem chaosu, który sprawi, że znajdziemy się w zupełnie innej alternatywnej rzeczywistości niż pierwotnie zakładaliśmy.

Tych najważniejszych i zarazem najczęściej najtrudniejszych decyzji chciałoby się nie podejmować. Nie można jednak zapomnieć, że brak wyboru jest również wyborem wytyczającym naszym przyszłym losom pewną ścieżkę. Czy więc lepiej jest poddać się prądom czasu i materii, czy świadomie (spróbować) wpłynąć na swój tak zwany los? Decyzja goni decyzję i każda z nich jest tak naprawdę nieodwołalna, co najwyżej można podjąć próbę zmiany jej skutków poprzez kolejne decyzje.

Stojąc u progu jednej z najbardziej kluczowych decyzji w moim życiu (choć tak naprawdę nigdy nie wiadomo co i kiedy okaże się kluczem do jakiego zamka) trzymam kciuki za mnie, za to ja, którego jestem aktualnie najbardziej świadoma i z którym najbardziej się utożsamiam. Czekam i patrzę co wybiorę, obserwuję jak kształtują się moje ścieżki w momencie, gdy czuję, że wszystko co wydawało mi się, że jest prawdą, okazuje się tylko jedną z alternatyw w przedziale od całkowitego kłamstwa do prawdy absolutnej.

Na zakończenie dodam tylko, że po raz kolejny odkrywam jak kiepski ze mnie informatyk. Nie tylko dlatego, że nie umiem programować, ale głównie dlatego, że przetwarzanie informacji zbyt często doprowadza mnie do wcześniej wspomnianego kolapsu. Może to wszystko dlatego, że dążąc do (zbytniej) optymalizacji swojego stanu niepotrzebnie rozważam zbyt wiele alternatywnych ścieżek?
Nie wiadomo jak zakręcać będzie moja droga. Wiadomo tylko, że dokądkolwiek nie prowadzi, wydaje się być niezmiernie długa...

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Przepis na wymarzone wakacje

Jak definiuję wymarzone wakacje? W kilku słowach: daleko od domu (najlepiej w innym kraju), ładna pogoda, możliwosć spania do oporu i nie przejmowania się kompletnie niczym.
Od dawna o takich właśnie wakacjach marzyłam. Jako, że do tej pory swoje wakacje spędzałam w pracy, a urlopu brałam tylko, jak potrzebowałam coś załatwić, albo nie wyrabiałam z nauką, nie do końca mogłam się nimi cieszyć. Po cichu marzyłam sobie, że uda mi się zakupić jakieś tanie bilety autobusowe na zagraniczną wycieczkę i zabrać chłopaka chociaż na weekend gdzieś daleko, jednak los uśmiechnął się do mnie dużo szerzej niż mogłam sobie wyobrazić.

Wszystko zaczęło się od tego, że nie zamówiłam na czas zakupów z dostawą do domu (nie lubie dźwigania tych wszystkich siat i siateczek, szczególnie na dalekie dystanse). A że lodówka świeciła pustkami, postanowiłam uzupełnic swoje zapasy w pobliskim markecie sieci Biedronka. Nie miałam jednak przy sobie gotówki, a bankomat była zepsuty, więc już, już zabierałam się do powrotu do domu, gdy zauważyłam, że akurat od tamtego dnia, uruchomiono w tym właśnie sklepie możliwość płatności kartą. Wśród wielu produktów spożywczych, którymi zamierzałam napełnić najpierw lodówkę, a nieco później swój zołądek, znalazła się ryba, a najej etykiecie informacja o możliwości wygrania czteroosobowej wycieczki do Grecji w zamian za przesłanie przepisu wykorzystującego zakupiona właśnie rybę wraz ze zdjęciem potrawy. Pomyslałam : "co mi szkodzi - gotować lubię, a może... kto wie".
I tutaj informacja dla tych, którzy twierdzą, że w takich konkursach nie da się nic wygrać, a jesli nawet ktoś wygra, to tylko po znajomości- da się. Sprawdziłam. Do dziś można znaleźć mój przepis wśród innych zwycięskich na stronie http://www.zasmakujrybswiata.pl/.

Nie lubię się chwalić, a szczególnie kiedy nie mam pewności, że wszystko jest zaklepane. Teraz jednak jestem juz po urlopie i cudownym tygodniu spędzonym w Grecji wraz ze swoim ukochanym. Było naprawdę jak w bajce - słonecznie i gorąco, luksusowy hotel zaraz przy plaży pokrytej parzącym w stopy piaskiem i kolorowymi otoczakami, ciepłe, słone morze, nieograniczona ilośc jedzenia, ogromne łóżko, pokój z klimatyzacją, palmy, baseny i ... pierwszy w życiu lot samolotem. Faliraki, bo tam mieliśmy przyjemność rezydować, to miejscowość żyjąca głównie nocą. Nic dziwnego zresztą, bo nawet w nocy panujące temperatury przekraczały 30 stopni Celsjusza, a liczba turystów (głównie Rosjanie, Polacy i Niemcy) wielokrotnie przekraczała liczbę tubylców. Hotele, sklepy, kluby nocne, tawerny, a pośród tego wszystkiego niezliczoa ilość wszelkiej maści kotów plączących się pod nogami, wylegujących się na murkach, skaczących po sklepowych półkach i siedzących pod krzesłami w tawernach oczekując na to, co spadnie ze stołu.
Plan na wakacje był taki: wyspać się, najeść, nie mysleć o niczym i wreszcie się opalić. Jedynie ostatni punkt okazał się nieco problematyczny pomimo bezchmurnego nieba i palącego słońca. Opalanie to dla mnie sport ekstremalny - naprawde podziwiam te kobiety leżące na przyhotelowych leżaczkach plackiem od rana do wieczora z przerwami na posiłki. Mnie się udało raz. Rano, przed śniadaniem, kiedy jeszcze słońce nie jest tak mocne. Wytrzymałam godzinę i to tylko dlatego, że tak sobie postanowiłam. Cała reszta mojej opalenizny powstała "mimochodem" przy okazji kapieli w morzu lub basenie, tudzież spacerów po plaży. A niestety nie ma jej i tak zbyt wiele - pomna na wszelkie nauki, grzecznie smarowałam się kremami z filtrem przed każdym wyjściem z hotelu. Zalety - nie zostałam spalona przez słońce, uniknełam bolesnych poparzeń i schodzacej skóry (w przeciwieństwie do Lubego, który uznał, że jego słońce NA PEWNO nie spali). Wady - opaliłam się jedynie na ciemny biały. Widać różnicę jeżeli ktos ma porównanie bladego kawałka skóry, który ukryty był pod kostiumem kapielowym oraz tej reszty, która nie była zasłonięta. Ale to wciąż opalenizna, którą nazywa się brakiem opalenizny.

Drugi tydzień urlopu spędziłam przed komputerem odświeżając sobie stare gry jak Heroes III i Stronghold Crusader (jedyne, w które trochę umiem grać). Po urlopie za to dwa tygodnie odkopywałasię z zaległości w pracy (parę rzeczy wciąż jeszcze czeka na rozwiązanie) i nie miałam sił aby zabrać się do życia.
Zaczyna się jednak kolejny tydzień, a energii mam już więcej, a przy tym potwierdziło się moje przekonanie, że marzenia się spełniają. A skoro mogło się spełnić to, o wymarzonych wakacjach, to dlaczego by nie spróbować spełnić tych pozostałych?

poniedziałek, 21 lipca 2014

Wyznania nałogowca

Nadmiar myślenia sprzyja nałogom. Tak przynajmniej mi się wydaje, kiedy o tym myślę. Ja sama uważam się za osobę podatną na popadanie w różnego rodzaju nałogi, chociaż być może nikt nigdy nie zakwalifikowałby mnie, jako naprawdę uzależnioną (nie wiem czy chcę diagnozy, czasem chyba lepiej nie wiedzieć). Miewam w swoim życiu powracające epizody nieco kompulsywnego podejścia do niektórych spraw i czynności. Wszystko to jednak zawsze miało i ma źródło w tym samym miejscu - konkretnie tam gdzie stres i wszystkie moje negatywne myśli (przede wszystkim te na mój własny temat). Podczas gdy uzależnienie definiujemy jako "nabytą silną potrzebę wykonywania jakiejś czynności lub zażywania jakiejś substancji", nałóg sięga już nieco głębiej : "Nałóg – zakorzeniona dysfunkcja sprawności woli przejawiająca się w chronicznym podejmowaniu szkodliwych dla organizmu decyzji, które są sprzeczne z przesłankami rozeznania intelektualnego." Można powiedzieć, że miałam w życiu wiele okresów uzależnień (zresztą mam nadal), które nałogami można by nazwać głównie ze względu na problemy z logicznym myśleniem podczas działania – niemal zawsze wiem, co powinnam zrobić w danym momencie, aby było to dobre i słuszne. Często jednak robię zupełnie inaczej pomimo tego, że zdaję sobie sprawę z możliwych konsekwencji.

Pierwszym moim uzależnieniem (takim, do którego można się przyznać) były gry przeglądarkowe. Wiadomo – nie potrzeba do nich zbyt mocnego komputera ani szczególnych umiejętności, a nawet pieniędzy, jeżeli tylko nie traktuje się ich zbyt serio. Pierwsza gra, w którą grałam, pomogła mi nieco między innymi zniszczyć mój pierwszy związek (w końcu gra wymaga czasu, a przy okazji możliwość flirtu na czacie podczas gry bywa zgubna), a także dać wyraz mojej bezbrzeżnej naiwności, która objawiła się pożyczeniem naprawdę grubej sumy pieniędzy człowiekowi, którego znałam tylko wirtualnie. Sama do dziś się dziwię, że zrobiłam coś takiego, ale absolutnie nie żałuję. I to nie tylko dlatego, że uważam to za niezłą przygodę – pieniądze w całości odzyskałam, a w dodatku miałam kogo prosić o pomoc w czasie kiedy ja sama zostałam dotknięta finansowym kryzysem. Kolegi z gry do dziś nie spotkałam na żywo, a mogliśmy uratować siebie nawzajem.
Druga gra stała się prawdziwym nałogiem na dłuższy czas – potrafiłam spędzać nad nią nawet do dwudziestu godzin na dobę. Pierwszym, co robiłam, gdy wstałam rano, było włączenie komputera. Ostatnia rzecz przed pójściem spać – zapuszczenie wszystkich możliwych produkcji w kopalniach i mieście. Nie chodziłam na uczelnię, a po pewnym czasie nawet do pracy, pomimo tego, że pracowałam jedynie w weekendy. Jednak nie była to wina gry – kiedy nie grałam, leżałam płacząc i gapiąc się w sufit, bo było to krótko po rozstaniu z chłopakiem (trzy i pół roku związku jednak zmienia człowieka). Granie w tę grę zaowocowało nie tylko spontaniczną wycieczką nad morze, kolejnymi pożyczonymi pieniędzmi (suma dużo mniejsza, aczkolwiek do dziś nieodzyskana – kiepski ze mnie egzekutor, bo za miękkie mam serduszko), ale i znalezieniem miłości, o czym zapewne już gdzieś kiedyś pisałam, ale bardzo lubię to wspominać. Taka już jestem sentymentalna… Nadal od czasu do czasu gram. Ale z braku czasu i ochoty jest to naprawdę bardzo rzadkie. Właściwie bardziej sentyment niż ochota (czy mówiłam już, że jestem sentymentalna?).

Kolejną rzeczą, od której czuję się uzależniona, są papierosy. Pomimo tego, że nie palę codziennie, a czasem nie sięgam po papierosa długimi tygodniami i miesiącami, chęć zapalenia bywa niezmiernie męcząca. Były czasy, gdy paliłam codziennie, jednak nigdy dużo – nie zdarzyło mi się osiągnąć nawet pół paczki dziennie. Zresztą trwało to maksymalnie kilka miesięcy. A jednak, kiedy dostałam swoje pierwsze w życiu i jak do tej pory jedyne zwolnienie lekarskie (ot, takie tam małe załamanie nerwowe), tylko papierosem byłam w stanie uciszyć nieco natrętne myśli. Przepisane przez lekarza leki uspokajające albo były za słabe nawet w wielokrotnie większej dawce, albo po prostu nie mogły na mnie zadziałać. Tak czy siak, palić wciąż lubię i ciężko jest mi odmówić, gdy się mnie częstuje, pomimo tego, że uważam palenie za absolutnie złe i niefajne. Ale kto by myślał logicznie, kiedy to takie przyjemne…?

Stanowczo najbardziej wrednym uzależnieniem są słodycze, a raczej bardzo szeroko pojęty cukier. Pomimo tego, że udało mi się prze naprawdę długi czas nie jeść nie tylko słodyczy, ale i chleba, a nawet owoców i dużej części warzyw (względy zdrowotne, nie ma co wchodzić w szczegóły), nadal nie uwolniłam się od czekoladek i ciasteczek. Z wyrzutami sumienia pochłaniam czasem jedno za drugim, bo leżą przede mną i płaczą, chociaż wiem, że absolutnie nie powinnam (pomijając już nawet wpływ tych pyszności na figurę, ale wiem, że nie powinnam, również z innych względów). Sama raczej nie kupuję rzeczy, których nie powinnam jeść. Jednak kiedy ktoś częstuje, rzadko udaje mi się powiedzieć „nie”. Dlatego czasami nie lubię swojej pracy – tam ciągle ktoś ma urodziny.

Zdarza mi się w życiu uciekać na wiele sposobów. Uciekam od siebie samej, od tego co we mnie brzydkie, złe i negatywne, albo co wmówię sobie, że takie jest. Niestety często ucieczka ta jest w jakiś sposób destrukcyjna. Dodatkowo zazwyczaj gdy przerywam na jakiś czas coś, czego postanowiłam nie robić, znajduję sobie w tym czasie coś nowego do uzależnienia. Jakoś tak już ta moja zepsuta główka działa.

Jednak mimo wszystko lipiec jest jak do tej pory naprawdę dobrym miesiącem – prawdziwy miesiąc odpoczynku. Przerwa od studiów i od nauki (chociaż oczywiście plany miałam ambitne!), całkiem pozytywnie spędzany czas w pracy (pomimo tego, że nie narzekam na brak obowiązków). Przeczytałam bardzo dobrą książkę, którą polecam każdemu, mianowicie "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" szwedzkiego autora Jonasa Jonassona, z której zapożyczyłam sobie motto życiowe głównego bohatera, aby wcielić je we własne życie ("jest jak jest, a będzie co będzie"). Wróciłam do codziennego gotowania i eksperymentowania w kuchni, co zaowocowało świetnymi perspektywami urlopowymi (ale to już materiał na kolejny wpis i na kolejny rozdział w życiu, naprawdę), a w dodatku znalazłam sobie kolejny sposób na ucieczkę przed stresem – kiedy nie mogę znieść już swoich myśli i czuję, że napełnia mnie strach, po prostu ruszam do ćwiczeń fizycznych, aż pot leje się ze mnie strumieniami. Wciąż daleko mi do wysportowanej sylwetki, a nawet do „niezłej” formy fizycznej, ale to, jak pomaga mi to na głowę, jest nieocenione. Kiedyś zresztą ten sam sposób poleciła mi pani psycholog, jednak dopiero teraz dojrzałam do tego rozwiązania (jakkolwiek komicznie to nie brzmi). Pomimo tego, że absolutnie nie jest w moim życiu „idealnie” (bo przecież wciąż sięgam po słodycze, nie odmawiam papierosa i robię mnóstwo innych rzeczy, o których już nie wypada pisać), to w głowie mam pozytywnie. W dodatku już tylko kilka dni dzieli mnie od upragnionego urlopu, który minie zapewne szybciej niż można by się spodziewać, ale którym zamierzam delektować się z całych sił, bo uważam, że mimo wszystko na niego zasłużyłam.


środa, 18 czerwca 2014

Czerwcowy update życiowy

Podobno nie istnieje coś takiego jak sprawiedliwość. W każdym razie nie taka, jaką sobie czasami wyobrażamy. Z drugiej strony słyszy się powtarzane na około stwierdzenie, że "karma wraca", wiemy, że każda przyczyna ma swój skutek (i na odwrót), co poniektórzy uważają, że dostaje się od świata to, co mu się dało itp. Sprawiedliwość dla niektórych wygląda tak, że wszyscy mają po równo niezależnie od tego co w tym kierunku robią. Jak się nad tym zastanowić, od razu widać jak bardzo pozbawiona logiki jest próba oddzielenia nierozerwalnych przecież przyczyn i skutków. Ale nie chcę wchodzić w ten temat, bo wygląda bardzo politycznie, a ostatnio wychodzi mi to każdą możliwą stroną, jako że zmęczona życiem się czuję, a to bądź co bądź kolejna rzecz do przejmowania się.
Moje życie momentami zbyt bardzo przypomina huśtawkę. Tę składającą się z poziomej belki podpartej centralnie w celu wyważenia, a na której huśtanie się ma sens tylko, gdy po obu stronach ktoś siedzi (swoją drogą w języku niemieckim istnieje osobne słowo na tego rodzaju huśtawkę- nie musiałabym tyle pisać pisząc po niemiecku, kolejny powód aby kochać ten język). Nie wiem tylko do końca kto siedzi po drugiej stronie. Bo chyba nie jest to stale jedna osoba. Ostatnio chyba nie ma nikogo, albo jest to jakiś lekkoduch i - za przeproszeniem - lekkodup, albo mnie się mentalnie przytyło, bo moje próby wzlotu kończą się szuraniem zadem po piachu. Mówiąc w skrócie - standardowy dół, żal i podagra. Stanowczo bardzo brakuje mi witamin, a szczególnie witaminy "s", tej, co jest pierwszą literką od "szczęścia", a którą produkuje się w głowie samemu lub z innych pomocą, co jest chyba największym problemem jeśli chodzi o walczenie z niedoborami. Nie to, żeby działo się coś złego. Ja po prostu mam problem ze zmuszeniem się do pomyślenia inaczej i zaprzestania samosabotażu. Bezsensowny marazm pomimo tego, że wszystko jest we względnym porządku. Trochę mi to pokazuje jak w mojej głowie wyglądają priorytety dla niektórych spraw - to, co ważniejsze, smuci bardzo gdy się nie udaje, nawet gdy reszta idzie super. Wiele się człowiek może nauczyć po prostu siebie obserwując. Niestety miewam ten problem, że nie umiem się wczuć w swoją własną skórę i za bardzo sobą pomiatam w ramach eksperymentów.
Nie po to jednak zaczynałam o sprawiedliwości żeby tylko malkontencić. Życie na swój sposób jest sprawiedliwe i spokojnie można wierzyć w to, że istnieje coś takiego jak harmonia wszechświata (jak się chce, to można uwierzyć we wszystko), bo zawsze mamy coś za coś, a coś nie dzieje się z niczego.

 Olewam ostatnio prawie każdą rzecz, która jest dla mnie ważna, a w każdym razie chciałabym aby była, a mi nie wychodzi. Nie trzymam się ściśle diety (a długi czas mi się udawało, niestety niektóre uzależnienia dają o sobie znać), niemal w ogóle się nie uczę (bolesne, biorąc pod uwagę fakt, że to czas sesji), nie kontroluję swoich wydatków (właściwie już jestem spłukana, a to połowa miesiąca) i wiele, wielu innych. Za to od osiemnastu dni oficjalnie piastuję już nowe stanowisko, a dokładnie za tydzień ma rozpocząć się czas, kiedy będę działać w swojej działce całkowicie samodzielnie, czyli cała odpowiedzialność spadnie mi na głowę, a wsparcie i ewentualne krycie tyłów odejdzie w zapomnienie (w każdym razie w takim stopniu w jakim mam je teraz, bo nie sądzę, żebym rzeczywiście pozostawiona została bez wsparcia w swoim nowym teamie). Kombinowałam z tą swoją pracą i kombinowałam biorąc pod uwagę dwie opcje - albo znajdę coś związanego bardziej z dziedziną moich studiów, niekoniecznie za większe pieniądze, albo zostanę w księgowości, ale wtedy duża podwyżka byłaby koniecznością, bo nie jest to działka, w której aktualnie chcę siedzieć. Skończyło się tak, że wylądowałam w dziale zakupowym odrzucając propozycję bardzo dobrze (jak na ten etap) płatnej posadki w księgowości. Czyli jak zwykle z dwóch możliwych opcji wybrałam tę trzecią. Póki co nie powiem, że żałuję lub nie. Właściwie chyba nigdy nie powiem. Wszystko co podoba mi się w mojej pracy jest jednocześnie tym, co mnie w niej przeraża i czego nie lubię - samodzielne stanowisko i związana z tym duża odpowiedzialność, duży zakres obowiązków, ciągła nauka, konieczność bardzo dobrej organizacji oraz wykazywania się opanowaniem i cierpliwością w wielu sprawach. Jednym słowem - niezła szkoła. Może to właśnie dlatego tak bardzo brak mi sił na wszystko inne...
Ale ma to wszystko swoje dobre strony. Nie potrafię się zmusić do wysiłku umysłowego poza godzinami pracy, przez co nieco bardziej wyżywam się w innych dziedzinach. Kontynuuję swoją naukę szycia na maszynie (pierwsza uszyta spódnica miała już swój debiut sceniczny na ostatnim występie tanecznym), pierwszy raz w tym roku wybrałam się na konną przejażdżkę (opłacając to zdartą skórą na palcach rąk, siniakami na łydkach i zakwasami w dziwnych miejscach), namalowałam kilka obrazków i jestem w trakcie dokańczania dwóch małych artystyczno-twórczych projekcików, które rozpoczęłam już bardzo, bardzo dawno temu (czas liczony w latach), a zarzuciłam tak po prostu, jak to mam w zwyczaju. Odkrywam również ostatnio wady i zalety życia obok siebie. Może to choroba psychiczna, a może tylko reakcja obronna - swoją drogą może się jedno z drugim pokrywać-  w każdym razie chwilami mam problem z tym, aby utożsamiać się sama ze sobą. Ciężko to wyjaśnić, ponieważ napisanie, że "mam wszystko gdzieś" kompletnie nie oddaje obrazu sytuacji. Otóż nadal przejmuję się wieloma rzeczami. Nadal odczuwam emocje, nadal się angażuję. Nie umiem jednak przejąć się tym, że się przejmuję, naprawdę odczuć tego, że czuję i zaangażować się w swoje zaangażowanie. Zupełnie jakby to ktoś wewnątrz mnie był mną, a ja tylko go obserwuję. Moje ciało jest moje, ale jakby nie do końca. Moje życie i myśli również. Co ciekawe, najbardziej spójnie czuję się w tych momentach, kiedy jestem najbardziej radosna. Może to klucz do wszystkiego? Tak czy siak, może być to nieco problematyczne. Zatracam poczucie czasu i mam wrażenie, że rzeczy, które wydarzyły się kilka godzin wcześniej, miały miejsce wiele dni temu. Mówiąc w skrócie - to rodzaj bardziej dystansu czasowego niż przestrzennego. Przeżywam wszystko co dzieje się teraz tak, jakby były to wspomnienia. Czuję łzy na twarzy, która jest moja, ale nie tu i teraz. To moja twarz w innym wymiarze...
Może ja już kompletnie zwariowałam... Jednak te ostatnie dni (tygodnie?) wniosły wiele do mojego życia. Przede wszystkim głębokiego zrozumienia tej, wydawałoby się, że oczywistej prawdy, że każda sytuacja ma pozytywne i negatywne aspekty. To jest coś, co się wie, a jednak niezwykle rzadko można poczuć, że się to rozumie.

Mam w głowie swój własny świat, mam też wyimaginowanych przyjaciół z którymi rozmawiam gdy mi źle. I mówię całkiem serio. Jednak jeżeli zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest wymyślone (oni też o tym wiedzą) to czy to bardzo źle?
Piszę tak bardzo nieskładnie, że chyba nie da się mnie zrozumieć. Chociaż to akurat niewiele zmienia, bo ja wiem, że nikogo tak naprawdę zrozumieć się nie da, a przecież nie piszę dla nikogo innego prócz siebie. Jeżeli ktoś przeczyta - chwała mu za to. Jeżeli w jakiś sposób zinterpretuje i na swój sposób zrozumie - byle tylko z pozytywnym skutkiem dla niego samego.
A już za dziesięć dni kolejna rocznica mojego przyjścia na świat - dzień jak co dzień, a jednak bierze mnie na podsumowania tejże mojej egzystencji, która w zależności od perspektywy wydawać się może pasmem nieustannych sukcesów, albo jedną wielką porażką... Ale każdy wpis musi mieć swój koniec, a koniec tego wypada właśnie kilka słów dalej, chociaż po prawdzie nie wiem jak skończyć, bo brak mi puenty, dlatego stawiam wielką kropkę:

niedziela, 25 maja 2014

Informatyka uczy i bawi cz. II - "real time in the virtual world, czyli rzecz o czasie i priorytetach"

Zbieram się do napisania tego posta już od czasu opublikowania poprzedniego i zebrać się nie mogę. Takie już moje przekleństwo, że czasu nie mam nigdy. Rzecz o tyle zabawna, że właśnie o poszukiwaniu czasu chciałabym napisać. Tak, wiem. W tytule stoi jak byk, że jeszcze o priorytetach. Rzecz w tym, że moim skromnym zdaniem, te dwie rzeczy łączą się ze sobą nierozerwalnie.
O organizacji czasu napisano już tomiska materiałów, a ludzie nadal mają z tym problem i prawdopodobnie będą mieć po wieki wieków amen. Jeżeli jest się człowiekiem mojego pokroju w tym sensie, że ma się zainteresowań i pomysłów na tyle wiele, że nie ma najmniejszej szansy na to, aby doby starczyło na wszystko, stworzenie sobie satysfakcjonującego planu działania, a co ważniejsze - trzymanie się go, często graniczy z niemożliwością. Odpowiedzi na to jak sobie radzić, dostarcza nam przedziwna dziedzina nauki jaką jest informatyka (ha! Tego się nie spodziewaliście!).

Pierwszym i podstawowym problemem na jaki się natyka człowiek chcący 'zaprogramować' samego siebie do zrealizowania danego planu, wcale nie jest brak motywacji, dezorganizacja czy lenistwo. To po prostu zderzenie z rzeczywistością, naszym realnym życiem, o wyglądzie i zasadach działania którego często zapominamy tworząc swoją listę "TO DO". Czy tego chcemy czy nie, nie możemy traktować siebie jak wyizolowanej maszyny z ciągłym dostępem do źródła energii i w dodatku nie psującej się, dla której wystarczy napisać program punkt po punkcie, a potem tylko szybciutko skompilować, załadować i... voilà! Tylko patrzyć jak się wykonuje. Zapominamy nie tylko o swoich słabościach, ale również, przede wszystkim, o czynnikach zewnętrznych, które nieustannie wpływały, wpływają i wpływać na nas będą.
Jeżeli mimo wszystko chcielibyśmy porównywać się do maszyny, pamiętać należy, że ważniejsze niż zewnętrzna powłoka jest to, co wewnątrz, czyli nasz system operacyjny ("zbiór programów pośredniczących między użytkownikiem, a sprzętem")*. System operacyjny ma za zadanie zarządzać pamięcią, czasem przydzielanym przez procesor ("mózg" maszyny) poszczególnym zadaniom. Jednak system systemowi nie równy i tu zaczyna się cała bajka. Cytując naszą kochaną Wikipedię:
"Najszerszym, ale najbardziej podstawowym kryterium podziału systemów operacyjnych jest podział na:
  • system operacyjny czasu rzeczywistego (RTOS)
  • systemy operacyjne czasowo niedeterministyczne
Podział ten odnosi się do najbardziej podstawowej funkcjonalności systemu operacyjnego jakim jest planowanie i przydział czasu procesora poszczególnym zadaniom."
Zbyt często traktujemy nasz system operacyjny jako ten drugiego rodzaju, co prowadzi do problemów z planowaniem czasu, przydzielaniem priorytetów odpowiednim zadaniom, a w konsekwencji do co najmniej frustracji. Moim zdaniem kluczową kwestią jest zrozumienie, że jeżeli nasz zbiór "programów" siedzących w mózgu składa się na jakiś system, to stanowczo jest to system czasu rzeczywistego. Samo to jednak nic nie mówi, więc omówię pokrótce (tak krótkiej "krótce" jak tylko się da) na czym to mniej więcej polega:

"Systemem czasu rzeczywistego określa się taki system, którego wynik przetwarzania zależy nie tylko od jego logicznej poprawności, ale również od czasu, w jakim został osiągnięty"** - mówiąc prościej - nie tylko to co robimy ma znaczenie, ale równie ważne jest to kiedy to robimy (a raczej zrobimy, bo sprawdza się rezultat). Co się stanie, gdy przez korek na drodze zbyt późno przybędziesz na lotnisko? Co kiedy nie złożysz wymaganych dokumentów w określonym terminie? Co da Ci przypomnienie sobie odpowiedzi na pytanie dawno po wyjściu z egzaminu? Czy kiedy wstajesz rano do pracy ma znaczenie tylko to, że wstałeś, czy również to, o której godzinie?

Należy przy tym pamiętać, że "System czasu rzeczywistego jest systemem który współpracuje z zewnętrznym procesem. Musi on zapewniać wymagany czas reakcji na zewnętrzne zdarzenia."*** - Dla poprawnego i skutecznego działania systemu konieczna jest zatem ścisła współpraca z otoczeniem i płynne reagowanie na zmieniające się okoliczności. Chyba nigdy nie jest tak, że wszystko ułożyło się tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Zawsze gdzieś coś nagle "wyskoczy". Musimy jednak być przygotowani właśnie na to, że coś się nie uda. Mieć w zanadrzu odpowiedni schemat działania, aby odpowiednio zachować się w każdej sytuacji. Systemy czasu rzeczywistego mają to do siebie, że muszą w sposób deterministyczny reagować na niedeterministyczne zdarzenia, a my jesteśmy twórcami tego systemu, jego programistami,**** musimy więc zadbać o to, aby mieć na podorędziu zawsze właściwą instrukcję. 

Systemy czasu rzeczywistego dzielimy również wewnętrznie na rygorystyczne, łagodne i mocne. W systemie rygorystycznym nie dotrzymanie terminu wykonania danego działania niesie za sobą katastrofalne skutki (na czele z zagrożeniem ludzkiego życia i zdrowia - tak może być np. w systemach obsługi rakiet) a wykonanie zadania po terminie nie ma całkowicie żadnego znaczenia - odpowiedź systemu jest już nieprzydatna. Nieco inaczej rzecz ma się w łagodnym typie systemów czasu rzeczywistego - tam zadanie przydaje się również po terminie, jednak z czasem jego przydatność gwałtownie spada. Ostatnia wersja to systemy mocne, w których przekroczenie terminu wykonania zadania skutkuje brakiem jego przydatności, jednak nie niesie za sobą straszliwych konsekwencji. Myślę, że nietrudno znaleźć przykłady z życia codziennego, które dopasować można do każdej z tych definicji (zbyt późne hamowanie na drodze, spożycie przeterminowanego produktu, nieterminowe złożenie wniosku na uczelni, sprawiające, że niestety nie uzyskasz stypendium, ale nikt przez to nie zginie... ), można więc powiedzieć, że działamy we wszystkich tych systemach jednocześnie i jest to zależne właściwie głównie od tego jakie zadania mamy do wykonania, oraz jakie wartości nadajemy ich skutkom (dla jednej osoby coś może być katastrofą,a dla innej będzie czymś mało istotnym). Skąd jednak system ma wiedzieć, czy w danym czasie wykonywane jest odpowiednie zadanie? Mówią mu o tym priorytety.

Priorytet jaki jest każdy widzi i chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że mówi on nam o tym jak bardzo jest coś ważne. W informatyce przyjęło się, że najwyższy priorytet jest opisywany najniższą liczbą (więc zadanie o priorytecie nr. 1 będzie ważniejsze, niż zadanie o priorytecie nr. 3). Działa to więc mniej więcej tak, że zadanie, które otrzymało większy priorytet będzie wykonywane jako pierwsze (skończenie go w terminie ma większe znaczenie, niż skończenie innych). Kwestia właściwego operowania priorytetami jest głównym filarem zarządzania nie tylko swoim czasem, ale generalnie całym życiem. Na podstawie priorytetów ustalamy własne cele, wybieramy studia, pracę, dokonujemy codziennych wyborów itd (w każdym razie tak to wygląda w nieco być może idealistycznym założeniu). Za rozdzielanie zasobów pomiędzy poszczególne procesy w komputerze odpowiedzialny jest planista (algorytm szeregujący). W swoim życiu rolę planisty pełnisz Ty (sorry, znów wszystko na Twojej głowie). Czyż więc zarządzanie priorytetami miało być drogą do sukcesu? Tak. Przy założeniu, że zarządza się nimi właściwie:

  • Po pierwsze, w każdej sytuacji trzeba umieć określić co jest najważniejsze. Zazwyczaj nie jest to proste. Każdego dnia priorytety poddawane są rotacji - przy względnie stałych priorytetach "życiowych", priorytety chwilowe zależne będą głównie od czynników zewnętrznych i aktualnych potrzeb oraz terminów określających do kiedy należy zrealizować pewne zadania. 
  • Niezmiernie ważne jest pamiętanie o konieczności wywłaszczania zasobów procesora dla procesów/ zadań o charakterze krytycznym. Inwersja priorytetów w przypadku konieczności reagowania na zewnętrzne zdarzenia nie jest powodem do plucia sobie w brodę - wyrzuty sumienia związane z tym, że ze względu na pojawienie się sytuacji krytycznej, na którą trzeba było zareagować, nie wykonało się jakiejś innej zaplanowanej czynności, są zwyczajnie nie na miejscu ;)
  • Jeżeli chcemy aby nasz system działał prawidłowo, musimy być przygotowani na obsługę przerwań i wyjątków czyli wszelkich zdarzeń pochodzących zarówno z wnętrza maszyny jak i jej otoczenia, które wpływają często w znaczący sposób na przebieg wykonywanych procesów zaburzając je. Sytuacje takie to chleb powszedni nawet najlepiej działających maszyn opartych na najbardziej niezawodnych systemach - ich niezawodność polega bowiem m.in. na sprawnej obsłudze przerwań i wyjątków, dzięki czemu system nie "zdycha" przy każdym najmniejszym zaburzeniu wstępnie założonych planów. 

Aby nie przedłużać mojego wpisu, pozwolę sobie w tym miejscu na krótkie podsumowanie. Do sprawnej organizacji swojego czasu, a przez to wpływania na osiągane wyniki, konieczne są dwie rzeczy - świadomość tego, że system na którym pracujemy nie jest wyizolowany od otoczenia, ale ściśle z nim współpracuje, oraz sprawne zarządzanie priorytetami. Pozwala nam to lepiej przygotować się na sytuacje, na które wydawałoby się, przygotowanie jest niemożliwe oraz dużo łatwiej zaakceptować to jak żyjemy, działamy i kim jesteśmy (na pewno nie maszyną ściśle realizującą punkt po punkcie "program" z listy "to do"). Z systemami czasu rzeczywistego związane jest wiele komplikacji i założeń, które musi on spełniać (np. umożliwienie wykonywania procesów wielowątkowych) co sprawia, że każdy mocno uproszczony model działania mający na celu organizację czasu, będzie obarczony długą listą wad. Z drugiej strony zbytnia komplikacja modelu sprawiłaby, że nie dałoby się z niego korzystać. Dlatego należy znaleźć swój własny model o właściwym poziomie uproszczenia, który będzie miał szansę zadziałać w naszym przypadku.

Na sam koniec jeszcze jedna rzecz - dobrze działający system czasu rzeczywistego to niekoniecznie system szybki. To po prostu system, który w odpowiednim czasie generuje stosowną odpowiedź. Jaki to odpowiedni czas zależy tak naprawdę głównie od Ciebie. Aby być spełnionym, nie potrzebujesz być szybszym od innych, sprawniejszym w reagowaniu na pewne zdarzenia i nabywaniu umiejętności. Jedyne co się liczy, to spójność i bezpieczeństwo Twojego systemu, a on ma swój własny czas na wszystko.

c.d.n.


*http://pl.wikibooks.org/wiki/Informatyka_dla_gimnazjum/System_operacyjny** "Systemy czasu rzeczywistego" - slajdy z wykładu na Katedrze Mikroelektroniki i Technik Informatycznych DMCS
*** J. Ułasiewicz Komputerowe systemy sterowania
**** Hej, hej. To jesteśmy maszynami, procesorami, adminami i jeszcze programistami? Ktoś tu jest niespójny? Nie. Sorry. Takie jest życie, czasem trzeba być wszystkim na raz, bo nikt inny za nas roboty nie odwali. Owszem, swoich procesów nie programujemy całkowicie samodzielnie. Na wiele rzeczy mamy mocno ograniczony wpływ. Stosuję tu swego rodzaju uproszczenie. Na domiar złego okaże się, że jesteśmy nie tylko tym wszystkim co wymieniłam, ale jeszcze czymś innym, o czym piszę nieco dalej. 

niedziela, 13 kwietnia 2014

Informatyka uczy i bawi cz.I - "Wszyscy jesteśmy adminami"

Jak mówi stare chińskie przysłowie - Informatyka uczy i bawi. A dziś kilka słów refleksji o administrowaniu. Będzie długo i rozwlekle (wiem to już teraz) dlatego z góry postanowiłam sobie podzielić wpis na kilka części (i tak długich i rozwlekłych), żeby nie zniechęcać potencjalnych czytelników do czytania(w każdym razie nie tak bardzo), a samej siebie do pisania. Przed wami część pierwsza, czyli nieco o adminach.

Regnare et administrare - panować i zarządzać

Słowo "administrator" współcześnie kojarzy nam się głównie z informatykami dbającymi o systemy informatyczne i zarządzającymi jego zasobami. Poniekąd słusznie - w końcu internetami i komputerami świat stoi, a kimże byśmy byli bez administratorów? Słowo to jednak ma dużo szersze pojęcie. Pochodzi bowiem od słowa "administracja", które samo w sobie z informatyką kojarzy nam się już nieco mniej. Tu już bardziej sięgamy do korzeni nazwy - z łaciny "administrare" znaczy bowiem zarządzać, a także być pomocnym, obsługiwać (to z kolei wywodzi się od "ministrare" - służyć). W najogólniejszym sensie, słowo to oznacza zarządzanie jakimikolwiek sprawami swoimi lub cudzymi (tak twierdzi ciocia Wikipedia).

Z racji tytułu swojego bloga oraz swoich aspiracji zawodowych (oczywiście w bardzo ogólnie zdefiniowanej przyszłości) wrócę do tego od czego zaczęłam, czyli do adminów-informatyków. A raczej bardzo brutalnie "posłużę" się nimi do zabawy moimi często daleko sięgającymi dygresjami, analogiami i tym podobnymi tworami myślowymi, które to często innym działają na nerwy, a które osobiście uwielbiam i uwielbiać nie przestanę.

Zatem jeszcze raz - nasz wspomniany administrator, to "informatyk zajmujący się zarządzaniem systemem informatycznym i odpowiadający za jego sprawne i ciągłe działanie". 

Administratorzy to ludzie, których praca ma ogromną wagę, a których zawód należy do najbardziej niedocenianych (z racji tego, że dostrzega się ich pracę dopiero wtedy, kiedy coś przestaje działać). Jest to problem na tyle poważny, że zdefiniowano nawet chorobę zwaną "syndromem administratora". Piszę o tym nie po to, żeby wzbudzić w kimkolwiek poczucie winy za brak szacunku do wszystkich administratorów świata, ale dlatego, że (jak napisałam w tytule wpisu)...

wszyscy jesteśmy adminami.

Wstęp o etymologii słowa "administrator" to nie przypadek, ani nie chęć zabłyśnięcia swoją wiedzą (skądinąd nie pochodzącej wcale z mojej głowy), a tytuł postu jest tylko trochę niepoważny. Zaraz bowiem zrobi się poważnie, a nawet nieco patetycznie, bo pragnę rzec (tak, tak, napisać), że być może nie do końca od urodzenia, ale na pewno do końca życia wręcz skazani jesteśmy na bycie administratorami czy tego chcemy, czy nie, a to z tego prostego powodu, że mamy prawo/ obowiązek/ zalecenie (niepotrzebne skreślić wg swojego "widzimisię") do zarządzania (administrowania) swoim życiem i jego aspektami - oczywiście przy założeniu, że nasz los nie jest całkowicie deterministyczny, w co wielu wierzy. Ta funkcja bywa często rozszerzana na administrowanie również cudzym życiem i aspektami tegoż, a to przy różnych sytuacjach wynikających zazwyczaj z pełnionych przez ludzi funkcji zwanych szumnie społecznymi. Nad tym jednak nie chcę się (przynajmniej na razie) zbytnio rozwodzić.

Zadania administratora

Kiedy spojrzymy na swoje życie z takiej perspektywy możemy zdać sobie sprawę z tego jak bardzo odpowiedzialne zadanie na nas spoczywa (przy założeniu, że nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy wcześniej i rzeczywiście uznamy to za zadanie). "Do typowych zadań administratora należy bowiem:

  1. "nadzorowanie pracy powierzonych systemów(...)"
  2. "zarządzanie kontami i uprawnieniami użytkowników(...)"
  3. "konfiguracja systemów(...)"
  4. "instalowanie i aktualizacja oprogramowania(...)"
  5. "dbanie o bezpieczeństwo systemu i danych w systemach(...)"
  6. "nadzorowanie, wykrywanie i eliminowanie nieprawidłowości(...)"
  7. "asystowanie i współpraca z zewnętrznymi specjalistami przy pracach instalacyjnych, konfiguracyjnych i naprawczych(...)"
  8. "dbanie o porządek(...)" 
  9. "Ważnym elementem jest tworzenie dobrej dokumentacji wprowadzonych w systemach zmian(...)"
ad. 1 - "nadzorowanie pracy powierzonych systemów": mając uprawnienia administratora stajemy się odpowiedzialni za nasz system jak Mały Książę za swoją różę, więc to my decydujemy o naszym życiu i życiach nam powierzonych. Aby być dobrym nadzorcą warto zaopatrzyć się w cechę jaką jest umiejętność spojrzenia na sprawy z pewnego dystansu. Żeby "ogarnąć" system trzeba posiąść umiejętność obserwacji wielu procesów na raz - dopiero wnikliwa obserwacja pozwala na efektywne zarządzanie.

ad. 2 - "zarządzanie kontami i uprawnieniami użytkowników": to wielka moc administratora móc udostępniać i chronić pewne zasoby manipulując odpowiednio uprawnieniami użytkowników. Mamy ogromny wpływ na to... jaki wpływ mają na nas inni. Owszem, często nasze możliwości są ograniczone - musimy pamiętać, że nie tylko my posiadamy uprawnienia administratora :) Jednak wciąż każdy z nas może zdecydować w ogromnym stopniu o tym co kto o nas wie, jak nas postrzega i jak bardzo pozwolimy mu wejść w nasze życie (znaczy... system) i jak z niego korzystać. Tak naprawdę to my mamy największy wpływ na to, czy ktoś nas zrani, ośmieszy, czy polubi. Brzmi jak manipulacja? Słusznie. Na tym opiera się życie administratora.

ad. 3 - "konfiguracja systemów": kolejna moc specjalna admina to możliwość dokonywania bezpośrednich i daleko idących zmian w systemach, którymi zarządza, w tym przede wszystkim swoim systemem głównym oraz systemami potomnymi. Oczywistym jest, że pierwszym ograniczeniem są bariery stworzone przez programistę systemu. Kolejną rzeczą jest dziedziczenie - systemy potomne (tak, to takie bardzo pseudo-informatyczne, ale fajnie brzmi) otrzymują podstawową konfigurację po systemach rodzicielskich. Dodatkowo poprzez mniej lub bardziej wymuszoną współpracę z innymi systemami konfiguracja musi być płynnie i odpowiednio modyfikowana. Wiele czasu często zajmuje chociażby częściowe poznanie systemu, kolejną wieczność spędzamy na próbach dostosowania ustawień dla jak najbardziej optymalnego działania korzystając z dostępnych nam narzędzi. A i tak zazwyczaj coś jest nie tak... Tak trochę po Syzyfowemu. Pracę dodatkowo utrudnia fakt, że każdy z systemów czymś różni się od innych (choćby warunkami w jakich pracuje obdarzony nim obiekt), więc skopiowanie pełnej konfiguracji z innego systemu zawsze będzie błędem. 

ad. 4 - "instalowanie i aktualizacja oprogramowania": dopasowanie odpowiedniego oprogramowania i jego nieustanna aktualizacja to aspekt, którego nie można pominąć. Nawet najlepszy sprzęt do niczego się nie nada jeśli oprogramowanie* jest do dupy. Informacja oraz jej brak to rzeczy decydujące o naszym zachowaniu i możliwościach. Tylko wykonując odpowiednio dobrane instrukcje bazujące na dostatecznie bogatych i zintegrowanych danych jesteśmy w stanie zrealizować określone cele. Istotnym faktem jest to, że randomowe nabywanie informacji bywa zgubne, stąd warto wiedzieć, z których baz danych korzystać. Decyzję o tym podjąć można świadomie jedynie wtedy, gdy wiemy do czego dążymy. Inaczej to zwykłe zaśmiecanie pamięci (tak czy siak w pewnym stopniu nieuniknione). Niemniej jednak brak ciągłej aktualizacji nawet całkiem dobrze radzącego sobie oprogramowania bywa powodem powstawania wielu niepożądanych sytuacji (również ze względu na brak patchowania mniej lub bardziej ukrytych bugów).  

ad. 5 - "dbanie o bezpieczeństwo systemu i danych w systemach": ważne i trudniejsze bardziej niż mogłoby się wydawać. Bug się rodzi, hacker nie śpi, a wirus żyje własnym życiem. Pogódź się z tym, że twój system i przechowywane dane nigdy nie będą w pełni bezpieczne, ale nie osiadaj na laurach - szukaj nowych narzędzi do weryfikowania posiadanych informacji, zdrowego uaktualniania poglądów, śledzenia przecieków propagandy i fermentu. W miarę możliwości chroń się za firewallem sceptycyzmu i koniecznie od czasu do czasu ogranicz zasoby zaufania. Uważaj przy tym, aby nie popaść w paranoję tworząc barierę nie do przejścia dla żadnej informacji. Dobry przesiew to podstawa. 

ad. 6 - "nadzorowanie, wykrywanie i eliminowanie nieprawidłowości": Firewall nie zadziałał, kod okazał się pełen błędów, przez twoją bliską ideałowi ochronę przedarł się trojan, albo ruch sieciowy został zaburzony? Nie panikuj. To nic, że przy próbie debugowania błędy tylko się mnożą. To naturalne, że prędzej czy później coś zacznie się psuć (tak działa entropia. Chyba). Tylko nie przestawaj obserwować. Pamiętaj, że wczesne wykrycie błędu zwiększa szansę jego efektywnej eliminacji. Wejrzyj w siebie i pozwól sobie się poznać. A potem nie bój się usuwać infekcji, nawet jeśli miałoby to oznaczać zmianę całej konfiguracji i czaso- i zasobożerne dostosowywanie oprogramowania.

ad. 7 - "asystowanie i współpraca z zewnętrznymi specjalistami przy pracach instalacyjnych, konfiguracyjnych i naprawczych": chwała bogom w swych administratorskich zadaniach nie jesteś sam. Cała masa specjalistów od sprzętu i oprogramowania niemal bije się o to, aby móc pomóc ci w naprawach i dokonaniu niezbędnych zmian. Kluczem jest umiejętność doboru specjalisty, z którego usług warto korzystać. Tu wiele zależy od zgromadzonych do tej pory informacji oraz wstępnej konfiguracji na podstawie której zarządzasz decyzjami w systemie, którym jednocześnie jesteś także zarządzany (taka jakby incepcja... a mnie nasuwają się blade skojarzenia z rekurencją. Ot, lekkie zboczenie).

ad. 8 - "dbanie o porządek": punkt będący punktem wyjściowym jeśli chodzi o realizację zadań administratorskich. Porządek determinuje bowiem efektywność nadzorowania systemu. Im wyższy stopień uporządkowania, tym wyższa spójność w działaniu i łatwiejsze wykrywanie wszelkich nieprawidłowości. Każde naruszenie porządku uruchamia alarm o potencjalnym zagrożeniu. Pewien stopień nieuporządkowania jest niemożliwy do uniknięcia przy założeniu ciągłego działania systemu, jednak balans pomiędzy najważniejszymi aspektami życia oraz działaniem sprzętu i oprogramowania jest ideałem do którego warto dążyć. Mierzalny poprzez poziom poczucia spokoju i harmonii. 

ad. 9 - "Ważnym elementem jest tworzenie dobrej dokumentacji wprowadzonych w systemach zmian": taki rodzynek na sam koniec. Niekoniecznie oznacza to, że każdy z nas musi pisać pamiętniki. Warto jednak od czasu do czasu usiąść i zweryfikować nasze działania i ich przełożenie na zadowolenie z życia. Warto zrobić to na piśmie. Ze względu na bardzo ograniczone jak na ilość dostarczanych informacji zasoby pamięci, najważniejsze z nich winny przechowywane być w formie bardziej trwałej niż myśli i wspomnienia. Należą do nich nasze cele, kluczowe wnioski, dotychczasowe osiągnięcia (fakt skłaniający do sugerowania się pewnymi rozwiązaniami konfiguracyjnymi z tego okresu) oraz porażki (wraz z wnioskami tworzą bazę wskazówek jakich działań i rozwiązań unikać w przyszłości).

Wszystkie cytaty za: http://pl.wikipedia.org

Czy cierpisz na syndrom administratora?

Dla zabawy stworzyłam mały teścik do sprawdzenia, czy cierpisz na syndrom administratora, do którego link znajduje się poniżej. Istnieje możliwość stworzenia na jego podstawie autorskiej analizy psychologicznej (oczywiście wszystko dla zabawy, nie jestem psychologiem) - wystarczy podać swój e-mail w ostatnim pytaniu. W założeniu powinien to być teścik, który oblicza czy cierpisz na syndrom administratora na podstawie udzielonych odpowiedzi, aktualnie nie wiem jeszcze jednak jak to zrobić, więc punkty określające jak bardzo wielki masz z tym problem każdy może obliczyć sobie sam wg. zasady:

1) każda odpowiedź "Tak" w pytaniach jednokrotnego wyboru +2 pkt
2) odpowiedź "Nie" - +0 pkt
3) odpowiedź "Nie wiem", "Nie potrafię stwierdzić" +1 pkt
4) dla pytań, do których odpowiedzi wybiera się używając skali - przyznane punkty zgodnie z wartością wybraną na skali (od 0 do 5)

 O ile dobrze policzyłam, maksymalna ilość punktów do zdobycia to 43. Im więcej punktów, tym bardziej oczywiste, że cierpisz na syndrom administratora :) /ten opis zostanie rozszerzony jak tylko się wyśpię/


*"Oprogramowanie (ang. software) – całość informacji w postaci zestawu instrukcji, zaimplementowanych interfejsów i zintegrowanych danych przeznaczonych dla komputera do realizacji wyznaczonych celów. Celem oprogramowania jest przetwarzanie danych w określonym przez twórcę zakresie.
Ze względu na zakres obowiązków, specjalistyczna wiedza typowego administratora może wykraczać poza znajomość administracji powierzonego mu oprogramowania lub sieci, i dotyczyć pogranicza takich kategorii jak m.in.: elektronika, znajomość wielu różnych języków programowania, kryptografia i kryptoanaliza.
Z racji wykonywanych obowiązków i dostępu do danych wrażliwych administrator w swojej pracy powinien kierować się zasadami zgodnymi z etyką i obowiązującym prawem telekomunikacyjnym."



czwartek, 20 marca 2014

Chcę wiedzieć!

Nie da się ukryć, że w pewnych kwestiach jestem kompletną ignorantką. W innych nieco mniej. Tak czy siak odnoszę wrażenie, że im jestem starsza, tym głupsza, a im więcej się dowiaduję, tym mniej wiem. Nie znam się na kinematografii, geografii, historii, polityce, ha... wymieniać na czym się nie znam mogłabym długo i z pewnością mogłabym trafić jako jeden z niezwykle pięknych przykładów programów typu 'matura to bzdura'.

 Nie tak strasznie dawno, bo jeszcze w tym roku, podążałam sobie do pracy zamyślona, a raczej bardziej zaspana i ogólnie z myślami gdzieś daleko, kiedy zaczepił mnie jakiś pan prosząc o możliwość zadania pytania, z obietnicą otrzymania upominku jeżeli odpowiem poprawnie. Zazwyczaj jestem takim praktykom niechętna, bo zawsze mam gdzieś w głowie to straszne słowo jakim jest 'kompromitacja', ale wyrwana z zamyślenia nie zdążyłam się nie zgodzić, a skoro pytanie już ruszyło - pasuje odpowiedzieć. Nie było ono trudne. Należało jedynie wymienić trzy kraje należące do Unii Europejskiej. Ale, że ja ani z geografii(istnieją dla mnie tylko te miejsca gdzie sama byłam), ani z polityki, to jakoś ten trzeci kraj nie bardzo chciał do głowy przyjść pomimo podpowiedzi (to Niemcy graniczą z Francją? Ojej, może rzeczywiście...). Tak czy siak, w końcu wydusiłam z siebie odpowiedź już czerwona ze wstydu jak burak i otrzymałam 'nagrodę', którą była gra planszowa mająca za zadanie nauczyć mnie czegoś o Parlamencie Europejskim(och, już wiem na co idą moje pieniądze), a pan "Pytacz" pożegnał mnie słowami : "Proszę głosować na Różę Thun w najbliższych wyborach.
Przez kolejne dwie minuty zastanawiałam się dlaczego chce się, aby tak głupi i nieświadomi ludzie jak ja głosowali w wyborach. Czy tym politykom nie wstyd, że taki mają elektorat? Ale później zdałam sobie sprawę, że przecież tacy ludzie zazwyczaj tworzą większość, więc nie jest to takie specjalnie dziwne skoro mamy demokrację...

Nie piszę tego, aby się chwalić. Bardzo mi wstyd za moją niewiedzę. Ale to spotkanie nie obyło się bez skutków ubocznych - jeszcze tego samego dnia wydrukowałam sobie mapkę Europy, gdzie zaznaczyłam odpowiednio państwa wchodzące w skład UE, strefy Schengen i uzupełniłam jako tako wiedzę na temat terminu zbliżających się wyborów. Bardzo mi przykro, że taka wiedza kompletnie się mnie na co dzień nie trzyma. Daty, nazwiska, położenie na mapie - to wszystko jest czymś co zapominam jeszcze szybciej niż się nauczyłam jeżeli w jakiś bezpośredni sposób mnie nie dotyczy. Ale jak zdarzy się, że dostanę przysłowiowego kopa w dupę, to potrafię w ekspresowym tempie nadrobić zaległości.

Powolutku się starzeję (a może raczej dojrzewam) i coraz bardziej zaczynam dostrzegać to, że nie można tak po prostu całe życie się nie interesować i nie angażować. Nie można jeżeli myśli się o przyszłości i uważa się samego siebie za odpowiedzialnego człowieka. Z tego względu postanowiłam na początek bardziej zaangażować się politycznie. Nie ukrywam, że ostatnio na świecie dzięki naszym wschodnim sąsiadom ogólnie zrobiło się bardzo politycznie, więc można powiedzieć, że kolejny kop w dupę otrzymany i można zacząć działać. Powoli przestaję się kryć z tym, że mam jakieś poglądy polityczne. Postanowiłam nawet pójść krok dalej i zapisać się do partii (ej, nie kojarzy się to komuś z komunizmem? To śmieszne, przecież nie było mnie jeszcze wtedy na świecie... a nie, przecież ciągle mamy komunizm...). A to już w moim przypadku naprawdę wyraz CZEGOŚ co nawet trudno jest nazwać.

Nie lubię nie wiedzieć. Nie lubię nie rozumieć. Nie cierpię swojej ignorancji i niewiedzy oraz braku zainteresowania. Gdyby to było możliwe, interesowałabym się wszystkim i połowa rzeczy, które w ogóle można robić, zapewne stałoby się moimi pasjami. Ale nie da się, dlatego muszę wybierać, a czasem czekać na zapalnik (kop w d*), który wyrwie mnie z transu i zmusi do zainteresowania.

Ale póki co interesuję się głównie jako tako tym co dotyczy mnie najbardziej - ostatni tydzień minął mi pod znakiem (symbolem?) C++, a to dzięki trzem wolnym dniom w pracy (pierwsze w życiu L4 i urlop na żądanie), które poświęcić mogłam na naukę programowania. Było cudownie i oby tak więcej. Jak zwykle nieoceniony okazał się mój brat, dzięki któremu wielu rzeczy nauczyłam się sto razy szybciej niż zrobiłabym to sama. Wprowadziło mnie to jednak w bardzo nostalgiczny nastrój - niewiele jest dni, które mogę poświęcić na to, co naprawdę lubię. To znowu zaowocowało nowymi przemyśleniami na temat wciąż poszukiwanej pracy - czy naprawdę chcę robić nadal to, co robię, nawet jeśli mieliby mi płacić za to dwa razy więcej? Odpowiem szybko - nie chcę. Chciałabym mieć wreszcie poczucie, że robię coś ważnego, ciekawego i rozwijającego przez te 40 godzin w tygodniu, nawet jeżeli momentami okazywałoby się to trudne i męczące. Nie chcę i nie lubię stać w miejscu. Mam w związku z pracą takie jedno małe marzenie... Ale nic nie powiem dopóki się nie spełni, bo lubię czasem być przesądna.

niedziela, 9 marca 2014

Wiosenne powiewy

Długo nie było czasu żeby zebrać myśli i przelać je na klawiaturę. A nadchodzi wiosna. A skoro wiosna to i zmiany (to czy na lepsze okaże się zapewne po czasie).
Sesja niezależnie od wyniku ostatniego poprawkowego egzaminu - zamknięta. Dzień przed pisaniem nerwy trzymały mnie mocno, tak mocno jak dawno tego nie robiły, bo to jak zwykle wszystko na raz. Ale opisać spróbuję po kolei.
Otóż na poprawkę uczyłam się. I to dość solidnie jak na mnie, choć jak zwykle na ostatnią chwilę, co już bardzo dla mnie typowe. Niezależnie od tego czy zdałam ten egzamin, czy też nie - nauczyłam się czegoś. W dodatku dzięki temu, że zaczęłam kolejny semestr wcześniej niż naukę do egzaminu, wiem, które z tych informacji okażą się najbardziej przydatne na przedmiotach, których aktualnie się uczę.
Owszem - mogłam ściągać i mieć to już z głowy, a potem uczyć się na spokojnie nowych rzeczy. Może mogłam uczyć się też systematycznie cały semestr. Ale nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego.
Ściąganiu jestem całkowicie przeciwna. Chyba, że chodzi o przedmioty - "zapychacze", które wiem, że zbytnio mi się nie przydadzą. Ale nawet wtedy raczej nie ściągam, bo po prostu nie umiem. Dużo łatwiej jest się czegoś tam jednak nauczyć. Systematyczna nauka to kolejny problem, którego jeszcze nie umiem rozwiązać. Z roku na rok robię coraz większe postępy, ale i tak nieustannie zmagam się z wiecznym brakiem czasu na wszystko co chciałabym zrobić. Stąd też często przychodzi dokonywać mi wyborów z gatunku "którego przedmiotu lepiej nie zdać", czy "jak nadać priorytety sprawom do zrobienia, skoro wszystkie są ważne" i inne temu zbliżone.
Ale skoro wiosna, skoro czas zmian, to nie tylko nowy semestr (ledwo się zaczął, a już nie wyrabiam, o losie!). Pozmieniał mi się taneczny grafik: zrezygnowałam z prób zespołu na rzecz chodzenia na zajęcia do
Tír na nÓg (tak nawiasem przy okazji zrobię im reklamę http://www.tnn.art.pl/ - zapraszam) i jakoś tak radości więcej, a frustracji mniej, bo czuję, że w moim przypadku ma to większy sens. Staram się w miarę możliwości nadrabiać naukę niemieckiego - np. korzystam z wolnego czasu w pracy tworząc fiszki, a przeglądam je jadąc tramwajem - chociaż wciąż jeśli chodzi o wyrabianie planu przygotowawczego pod certyfikat, to jestem za przeproszeniem w "czarnej De".
Jednak nie po to się rozwijam i jestem innym człowiekiem, żeby się załamywać. Zaakceptowałam już fakt, że niektóre rzeczy w życiu przychodzą powoli. Powoli dojrzewam, powoli nabieram świadomości, powoli się uczę (nie dlatego żebym miała z tym jakieś specjalne trudności, to raczej mój tryb życia i tzw sposób bycia). Powoli również uczę się czerpać radość z robienia małych postępów i bycia coraz lepszą od siebie samej. Patrząc wstecz widzę ogromną różnicę. I to się liczy. Z jednej strony jestem osobą bardzo niecierpliwą i nerwową - ciężko mi czekać na cokolwiek. Z drugiej strony, potrafię konsekwentnie dążyć do celu, który sobie obiorę, nawet jeśli po drodze kilka razy z różnych względów go zarzucę. Umiem też weryfikować swoje cele kiedy widzę, że coś jednak nie jest dla mnie, a na początku wydawało się, że było. I przyznam nieskromnie, że za to się właśnie lubię.
Jakby tych zmian i stresów było mało, zachciało mi się jeszcze zmienić pracę. Póki co jestem na etapie "rozglądam się i wysłałam CV w jedno miejsce", ale to wszystko we mnie dojrzewa i nabiera kolorów, bo z dnia na dzień coraz bardziej myślę, że to dobry pomysł. Tylko proszę nie zrozumieć mnie źle - nie jest mi jakoś szczególnie okropnie. Uwielbiam swój team, a nasza teamleaderka to jedna z najbardziej wartych szacunku osób jakie znam, jeżeli chodzi o ludzi zajmujących podobne stanowiska. Doświadczenie jakie nabyłam w pracy również uważam za bardzo cenne - wyciągnęłam z tych jedenastu miesięcy wiele, nawet jeśli tego po mnie nie widać. Ale mimo wszystko - to nie jest praca dla mnie. Nie jest to coś co rzeczywiście chcę robić. W tej chwili na dodatek stanęłam w miejscu i zaczyna pojawiać się frustracja - nie lubię uczucia, że coś co robię kompletnie nie ma sensu. Co lepsze - znalazłam coś, co chciałabym robić. Oczywiście również nie na wieczność (bo przecież mnie się programowanie marzy, a oprócz tego własny sklep z poduszkami, ale ćśś...), ale na tym etapie - czuję i wiem, że to jest to. Czy się powiedzie? Wszystko się okaże.
Podsumowując - jest jak jest, czyli raz lepiej, a raz gorzej, ale powiedzenie "życie jest jak x + sin x" wciąż działa i wciąż się sprawdza. Z nadejściem słońca i szeroko pojętej wiosny (w tym także mentalnej) obudziła się we mnie chęć powiększania swojej świadomości. Ale to już materiał na kolejny wpis, bo nikt nie lubi jak jest przydługawo. A na koniec wiosenno-kwietna sesyjka, żeby nie było tak całkiem poważnie:



piątek, 31 stycznia 2014

Zimowe kryzysy

Zima jest zła. Nie lubię zimy. Zimę mogłabym przespać i wcale nie tęskniłabym za śniegiem.
Kończący się właśnie styczeń mogę podsumować jednym słowem - tragedia. Tragedią jest to, co dzieje się ostatnio w mojej głowie i w moim życiu (chociaż przyznaję, że nie we wszystkich jego aspektach). W każdym razie wygląda to tak, jakby wszystko co dobre zapadło w zimowy sen i zapomniało o mnie, a wszystkie moje demony z przeszłości budzą się i atakują na nowo. Ostatnich kilka dni to prawdziwe apogeum ich ataków. Zastanawiam się tylko, czy po tym nastąpi wzlot, czy coś jeszcze gorszego, bo ciężko stwierdzić kiedy naprawdę osiąga się dno.
Swoje postępy w nauce oraz w trzymaniu się postanowień wszelkiego rodzaju (w tym dietetycznych) opisać da się tylko w jeden sposób - kompletny regres, a jak nie regres to zastój, w każdym razie "jest ch*jowo", że tak sobie brzydko pozwolę.
Ostatnio w ogóle czuję się i wyglądam jak zombie (zapytanie koleżanki z pracy mnie urzekło: "źle się czujesz, czy tylko źle wyglądasz?"). Wory pod oczami, same oczy zresztą pieką niemiłosiernie (nie służy mi praca przy komputerze, oj nie), kręgosłup wysiada, w mięśniach skurcze, a ciężko powiedzieć skąd to wszystko się bierze... Moje życie nie zmieniło się aż tak bardzo. Nawet więcej śpię. A czuję się jak bym nie spała w ogóle. Ach.... ta zima...

Jutro początek i koniec sesji. Tej "pierwszoterminowej". Bo bez drugiego terminu zapewne się nie obędzie. Ćwiczenia pozaliczane (najzabawniejsze jest to, że moją najniższą oceną jest ta z angielskiego) i pozostały "tylko" dwa egzaminy. Tylko i aż. Tak, tak. Ja wiem, że to moja wina, że nie uczę się systematycznie. Że przesypiam wykłady. Że nie poświęcam wystarczająco wiele czasu na naukę. Ale stało się jak się stało i zaczęłam naukę dopiero dzisiaj. Nie wiem czy zdążę chociaż przeczytać materiały z obu przedmiotów nie mówiąc już o zapamiętaniu czegokolwiek, no ale... Nie zdanie egzaminów to jeszcze nie koniec świata. Chyba. Bo mnie za przeproszeniem tak wszystko denerwuje (dosłownie wszystko), że przez wszystkie myśli przebija się ta o strzeleniu sobie w łeb (na szczęście nie bardzo mam odpowiednie narzędzie).

Ale mimo tego, że średnio co pięć minut mam ochotę wybuchnąć płaczem, albo kogoś zabić, powtarzam sobie (chociaż momentami to niewiele pomaga), że to przejściowe, że będzie dobrze, że to przecież tylko spełniają się marzenia. I czekam. Do wiosny. Chociażby takiej "mentalnej". Bo zapewne się okaże, że to wszystko minie szybciej niż się wydawało. Że będzie dużo lepiej niż człowiek oczekiwał. I że nagle wszystko znowu stanie się proste, będzie chciało się żyć i w dodatku będzie się miało na to siłę i chęci.
Także tak.

wtorek, 14 stycznia 2014

Siła koncentracji

Wracam do domu po pracy i zajęciach z tańca ze świadomością, że to jeszcze nie koniec dnia - na początek trzeba coś zjeść, po krótkim odpoczynku czeka na mnie mnóstwo nauki. W końcu studia to nie przelewki, a i języków poasowałoby tknąć skoro chcę coś w tym względzie osiągnąć. Jedyne na co mam ochotę po zjedzeniu tak zwanej kolacji, to tak naprawdę pójść spać. Wiem jednak, że wtedy będę źle czuła się z powodu tego, że nawet nie otworzyłam książek. A więc otwieram. Włączam komputer. I zaczynam błądzić po internetowych stronach. Włączam grę dla chwili odmóżdżenia... Wiem, że granie i szeroko pojęte 'siedzenie na komputerze' wcale nie relaksuje i nie sprawia, że odpoczywam. Ale ma jedną zaletę - nie wymaga koncentracji.
Niejeden można znaleźć w sieci artykuł o tym, jak zwiększyć swoją produktywnosć, łatwiej osiągać celce itd, itp. Jednym z kluczowych założeń w takich przypadkach jest, że zbyt wiele czasu po prostu się marnuje. Z jednej strony jest to prawda- na swoim przykładzie widzę, że nic nie robie, a przecież się męczę (chociażby przez to, że zbyt mało śpię). Z drugiej strony według mnie niemożliwa jest całodzienna koncentracja tylko na zadaniach, które "musimy" (chcemy dla osiągnięcia danego celu) wykonać. Po prostu jest niemożliwe, aby po ośmiu godzinach pracy, dwóch godzinach tańca i np. godzinie zajęć angielskiego ze świeżym umysłem otworzyc ksiązkę do algebry i ćwiczyć rozwiązywanie równań Cramera. Nie chodzi o to, że chcę usprawiedliwiać swoje nicnierobienie - wiem jak wiele błędów popełniam w tym temacie i jak wiele jeszcze mi brakuje.
Koncentracja ma wielką moc. Kiedy pracujemy całkowicie skoncentrowani na danym zadaniu nie wykonując w tym czasie żadnych pobocznych czynnności, nabywane w tym czasie umiejętności wchodzą do głowy lepiej i dłużej w niej pozostają. Nauczenie się pewnych rzeczy podczas pełnej koncentracji zajmuje nam o wiele mniej czasu niż kiedy się rozpraszamy. W dodatku kiedy koncentracji brak, często w ogóle nie udaje się danego zadnia zacząć (a zacząć zazwyczaj jest najtrudniej, chociaż i potem rozproszyć się całkiem łatwo).

Sa aplikacje pomagające zminimalizować marnowanie czasu poprzez ograniczenie czasu dostępu do stron, na których najwięcej godzin tracimy, czy chociażby samą kontrolę tego, na jakiej stronie ile danego dnia siedzieliśmy.
Ważne jest też aby zdać sobie sprawę z tego, co jest dla nas najważniejsze. Kiedy jesteśmy zmotywowani do osiągnięcia danego celu, duzo łatwiej jest nam skupic się na zadaniu, które ma nas do niego doprowadzić. Jak to mówią mówcy motywacyjni "nie marnuj czasu, tylko realizuj marzenia!".

Niestety - łatwiej powiedzieć niż zrobić. I nie chodzi tu wcale o brak motywacji, nie ustalone cele , brak jasnej hierarchii wartości i zdania sobie sprawy ze swoich priorytetów. Chodzi o zwykłe ludzkie możliwości, rzeczy, które czasem cięzko jest przeskoczyć. Wiem sama, jak wiele przyjemności sprawia mi nauka i praca, kiedy jestem wypoczęta i mogę skupić swoją uwagę na tym co robię. Potrafię wtedy godzinami obliczać zadania z matematyki, albo szukać błędów w programie. Problem zaczyna się kiedy czas ucieka, całe ciało woła "spać", a w mózgu zacyznają pojawiać się specyficzne myslowe przestoje. Wtedy następuje typowe "chciałbym, ale nie mogę". To jest właśnie tryb, w którym włącza się największe marnowanie czasu. Okay, czasem udaje się do czegoś zmusić. Ale ile tak naprawdę warta jest ta praca wykonana na trybie "ssania na resztkach paliwa" w porównianiu z tą, kiedy radośnie pracujesz na najwyższych obrotach?

Zarówno tą jak i niemal każdą swoją wypowiedź i myśl mogłabym podsumować krótkim "wszystko jest względne". Śmiem twierdzić, że to moje życiowe motto. Marnowanie czasu marnowaniu czasu nierówne, tak jak i za każdym razem warunki są nieco inne. To na czym jednak ostatnio się skupiam to nie tyle próba osiągnięcia celów, realizacji planów itp., co nauczenie się nie żałować. Nie przejmować tym, że coś nie wyszło. Że znów okazało się, że brakło mi siły, czasu, chęci, generalnie coś poszło nie tak. Staram się nie zastanawiać o tym, czy wybrałam dobrze, czy źle, ale żyć tu i teraz nie rozpamiętując nadmiernie przeszłości.
Cierpię ostatnio na "dziury w mózgu" przez co zapominam o wielu rzeczach. Jestem chwilami jak staruszka z demencją - zostawiam na noc zapalony palnik na kuchence, o mięsie włożonym do piekarnika przypominam sobie po dwóch godzinach i zapominam kroków tańca, który jeszcze chwilę temu tańczyłam praktycznie bezbłędnie. Wiem, że to zmęczenie. Ale póki co staram się nie panikować. Bo panika do tej pory jeszcze nic dobrego w moje życie nie wniosła.