niedziela, 29 grudnia 2013

Brat geniusz i świąteczny błogostan

Muszę przyznać się bez bicia, że powolutku robię postępy w nauce programowania. Powolutku, bo tak to już ze mną jest, że chociaż wiele rzeczy łatwo mi przychodzi, to równie wiele przeszkód znajduję na swej drodze (nie przeczę, że wiele z nich tworzę sama). W robieniu postępów pomaga mi mój młodszy brat - do niego zwracam się o pomoc jeżeli nie wiem jak napisać program, albo ten napisany przeze mnie działa nie tak jak bym chciała, ewentualnie nie działa wcale. Muszę przyznać, że Kuba jest świetnym debuggerem.
Często głupio mi, że mój brat wie tak dużo więcej niż ja w temacie, w którym bądź co bądź chciałabym się specjalizować. Nie raz czułam się tak bardzo głupia, kiedy okazywało się, że braciszek znalazł błąd, który był niezmiernie prymitywnym zagraniem z mojej strony jako programisty, albo naprowadzał mnie na właściwie tory w rozumowaniu kiedy zbłądziłam myśląc, że coś powinno działać zupełnie inaczej niż rzeczywiście napisałam.
Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić- w końcu jeśli o programowanie chodzi ma mój braciszek-geniusz ponad dwa lata więcej doświadczenia niż ja, już nie mówiąc o tym, że poświęca temu po prostu więcej czasu. Samo to jednak, że czuję się gorsza, demotywuje mnie, owszem, ale nie sprawia, że rezygnuję z pomocy mądrzejszych i bardziej doświadczonych ode mnie.
A czasem jest ciężko. Bo jestem osobą, która nie cierpi kiedy daje się jej rady (szczególnie jeżeli wciąż takie same, albo polegające na mówieniu "mi było ciężko, a jakoś dałem sobie radę, bo..." , a potem "i ty też powinnaś..."). Często trudno jest mi znieść krytykę, a jednocześnie mam w sobie aż za wiele samokrytycyzmu - mieszanka tych dwóch sprawia, że często kończę w stanie depresyjnym lub do niego zbliżonym (wystarczy, że krytykuję siebie za to, że nie potrafię znieść krytyki).
Ale jak to mówią - poznanie wroga jest pierwszym krokiem do wygranej. Wiem już co jest nie tak i pozwala mi to pracować nad sobą (powolutku, a jak).

Oczywiście w stosunku do swoich planów jestem z nauką daleko z tyłu, ale nie mogę powiedzieć, że nie robię nic. W sumie to często wygląda tak, że robię coś tylko po to, żeby móc powiedzieć, że coś robię i usprawiedliwić się sama przed sobą, a większość roboty zostaje i tak na ostatnią chwilę, ale cóż zrobić jeśli nie starać się tego zmienić. Problem w tym, że łatwo mnie wybić z naukowych planów, bo też łatwo wychodzi mi wymyślanie przeróżnego rodzaju wymówek. Znakomitą okazją były mijające właśnie święta.

W związku z tymże świątecznym czasem pozwoliłam sobie popaść niemalże w błogostan - dyspensa na jedzenie (też dlatego, że od stycznia planuję rozpocząć pierwszy etap diety eliminacyjnej, więc trzeba się nawp*lać póki jest okazja, a Adam pozwolił mi przez te parę dni być jeszcze grubą), lenistwo, siedzenie po nocach i granie na komputerze - ale przynajmniej odpoczęłam psychicznie. Częściowo. Bo też mój dom i rodzina momentami działają na mnie depresyjnie, ale też już chyba nie tak jak zdarzało się dawniej. Najgorsze, że najbardziej depresyjnie działają na mnie rozmowy z moim dziadkiem, który - co najzabawniejsze- znany jest raczej z pozytywnego podejścia do życia i którego bardzo lubię  i szanuję. A smutne nastroje biorą się stąd, że uwielbia dawać mi dobre rady, pouczać i w pewnym sensie krytykować moje poczynania, chociaż zapewne nie ma takiego zamiaru i nie do końca zdaje sobie sprawę z tego jak jego słowa wpływają na moje myślenie. A wpływają tak, że zaczynam czuć się winna i w dodatku przesadnie martwić się o przyszłość, a obie te rzeczy są wielkimi moimi słabościami i staram się je zwalczać.

Tak czy siak - święta nie były taki złe. Nawet wigilijne składanie życzeń udało się przeżyć bez większych nieprzyjemności. Prezenty dostałam takie, z których jestem zadowolona, nawet Adaś wstrzelił się w mój gust kupując mi "Sezon Burz" Sapkowskiego i perfumy o cytrusowym zapachu. Spędziłam z nim zresztą cudownych kilka dni obijając się, dużo śpiąc (zazwyczaj z wtulonym w moje nogi psem), jedząc kluski śląskie i oglądając zdjęcia z dzieciństwa Adama i jego brata -bliźniaka, a przy okazji także i reszty rodziny.
Najstarsza siostra szczęśliwie dotarła do Nowej Zelandii, czego tylko troszkę jej zazdroszczę, a co opisuje od czasu do czasu na stworzonym z tej okazji blogu:
https://nakoniecswiataidalej.wordpress.com/

Co jeszcze pięknego jeśli o święta chodzi - to, że kiedy idę gdzieś nocą i wznoszę głowę do góry, widzę gwiazdy. Zimowe rozgwieżdżone niebo jest naprawdę przepiękne, a w Krakowie łatwo można o tym zapomnieć. Kiedy przyjechałam do Nowej Góry widok tego nocnego nieba był pierwszą rzeczą, która mnie zachwyciła i w ogóle zwróciła moją uwagę, bo też jest to widok przepiękny. W dodatku tak prosty i naturalny, że wydaje się aż nierealny - coś jakby ktoś wyciął ze zdjęcia wszystko od linii horyzontu w dół (mam na myśli to, co nie jest niebem) i przykleił niedbale na stworzone sztucznie tło, taki kiczowaty obrazek obrabiany w Paint'cie.

Także tego - będzie na tyle. A żeby jakoś zakończyć - będzie kwadratowy kot:


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Róża od Wrzechświata

 Wczoraj tuptając sobie spokojnie w kierunku przystanku tramwajowego (gdyż wybierałam się na zajęcia na swojej uczelni) zauważyłam leżącą na żywopłocie porzuconą żółtą różę. Nie namyslając się wiele wzięłam ją ze sobą, chociaż zastanawiałam się co z nią zrobie w ciągu dnia. Róża spędziła ze mną wszystkie zajęcia i poszłyśmy razem na przedświąteczne spotkanie z moim przyjacielem (wiecie - dużo picia soku, wspominanie dawnych dziejów, mnóstwo śmiechu i wspólne kupowanie piżamy, a to wszystko zakończone złożeniem sobie nawzajem świątecznych życzeń w rodzaju "Wesołych  Świąt"). Kiedy wróciłam z różą do domu, była juz bardzo zwiędnięta i przemrożona. Jeżeli nie uda się jej odżyć, z pewnością tylko ususze jej płatki na pamiątkę.

Uznałam, że Wrzechświat musi bardzo mnie lubić skoro daje mi kwiaty (tak, wiem - ktoś go po prostu tam zostawił, ale mogę sobie to zinterpretować jak chcę, prawda?). Cięzko mi natomiast powiedzieć co w tym momencie nazywam Wrzechświatem. Jest to coś w pewnym sensie osobowego, dlatego piszę z dużej litery. Nie chodzi mi jednak tak po prostu o kosmos i wszystko co nam się z nim kojarzy, ale o oddziaływanie. Nie do końca wiem jak to nazwać. Może energią, może Bogiem, może jeszcze inaczej - to po prostu coś, co działa. Czego wpływ odczuć można każdego dnia. To jest to, czemu dziękuję kiedy znowu uśmiecham się do siebie i do losu, bo zobaczyłam jak moje pragnienia i marzenia sie spełniają.
W internecie przeczytać i usłyszeć można o czymś zwanym "Prawem Przyciagania". Wierzę, że to działa. Wierze, że mamy wpływ na otaczający nas świat i możemy kreować swoje ścieżki, chociaz nie mam pojęcia w jaki sposób to funkcjonuje. Często zastanawiam się, czy tak naprawdę żyjemy w czasie i mamy wpływ na przyszłość, mamy prawdziwą przeszłość, czy to tylko iluzja i nasze życie zapisane jest gdzieś w bezczasowej księdze przeznaczenia. Zastanawiam sie też, czy nasze myśli są naprawdę naszymi myślami, czy też wszystkie one krążą gdzieś w "eterze" i są tylko przez nas wyłapywane (no bo co to są właściwie te myśli?). Zastanawiam się nad wieloma innymi rzeczami. Ale to co jest dla mnie najważniejsze w tej chwili to to, że dokonał się w moim życiu pewien zwrot.

Oczywiście nie było to nagłe jak uderzenie pioruna. To znaczy było- w pewnym sensie. Ale jednocześnie był to też bardzo długi i zmudny proces, który zresztą nadal trwa i mam nadzieję nadal pchać go do przodu. Chodzi o specyficzny sposób podejścia do życia, do świata, o małą zmianę w sposobie myślenia. Osiągnęłam sukces i mogę powiedzieć, że teraz mysle naprawdę pozytywnie. Oczywiście nie znaczy to, że jest idealnie i nagle wszystko przyjmuję od razu z radością i wdzięcznością. Ale to i tak wielki przeskok w myśleniu. A wszystko zaczęło się od bolących wnętrzności...

Nie bedę tu opisywać szczegółów. Sęk w tym, że mam w tej chwili do wykonania kilka stosunkowo drogich badań i do odwiedzenia kilku lekarzy. I nie wiem czy już zwariowałam, czy jestem na granicy, ale cieszy mnie to. Pomimo tego, że mogłabym się denerwować, że brak mi na to czasu i pieniędzy. W końcu mam tyle wydatków, tyle planów, tyle rzeczy do załatwienia...
Paradoksalnie od tamtego czasu zaczęłam widzieć w każdym problemie, każdej przeszkodzie rodzaj wyzwania. Czegoś, co trzeba rozwiązać, aby stac sie lepszym, wiedzieć więcej, być szczęśliwszym. W dodatku bardziej doceniam to, że mam osboy gotowe mi pomóc. To, co mam teraz w głowie, to przekonanie o tym, że jedyne co dzieje się codziennie, to realizajca moich marzeń, moich myśli. Czasami tylko w bardzo pokrętny sposób. Wiele razy jednak miałam już w życiu sytuacje, że wydarzenia pozornie nie mające ze sobą wiekszego związku doprowadzały mnie do celu, do którego nie potrafiłam dojść w inny sposób, a który chciałam osiągnąć. Jestem dużo spokojniejsza, dużo więcej się usmiecham i mniej spieszę. Bardziej pozytywnie patrzę w przyszłość i mniej zrażam się porażkami. Wiem, że przede mną wiele mniejszych i wiekszych kryzysów, ale wiem, że już nigdy - jak to się mówi- nic nie będzie takie samo :)

Moja żółta róża od Wrzechświata jest teraz dla mnie symbolem mojej małej pozytywnej przemiany. Wiem, że to wszystko brzmi tak bardzo ... wzniośle. Chciałoby się powiedzieć - metafizycznie. Ale to dla mnie bardzo wielki i bardzo znaczący krok na przód.

piątek, 29 listopada 2013

I kolejne zmartwychwstanie...?

Pewnie się powtórzę jak to napiszę, ale ten tekst bardzo mi pasuje na początek tego wpisu - jedną z najlepszych metafor jaką kiedyś usłyszałam była "życie jest jak x + sin x ".
Przez ostatnie dwa tygodnie znajdowałam się gdzieś przy dnie tej sinusoidy jeśli chodzi o produktywność i realizację swoich postanowień, ale ja już chyba tak po prostu mam - często się poddaję, ale ciągle zaczynam od nowa. Przegrywam wiele bitw, ale ciągle powstaję żeby nie przegrać całej wojny. Tak sobie o, od czasu do czasu zmartwychwstaję.
Sama nie wiem, czy moja wola jest bardzo silna, czy bardzo słaba. Z jednej strony wciąż upadam (i to bardzo łatwo i często) a z drugiej - ciągle podnoszę i zaczynam na nowo.
Po ostatnim dość obfitym w naukę okresie postanowiłam nieco odpocząć i przez tydzień olałam wszystkie książki, notatki i komputer po prostu kładąc się wcześnie spać. Przeciągnęło mi się to jeszcze na kolejny tydzień. Dodatkowo doszło do tego ogromne zaniedbanie diety. Bardzo pięknie szukałam sobie wymówek, aby co chwila sięgać po coś, czego nie powinnam jeść, co poskutkowało wysypem przeróżnych niespodzianek na twarzy, bólami brzucha i obsesyjnym strachem przed utyciem (dziwne, że nie przeszkadza mi on jeść słodyczy - coś tu jest nie tak!). Ostatni tydzień musiałam przeżyć również bez tańca, bo na poniedziałkowych zajęciach naciągnęłam ścięgno, w środę odwołano mi lekcje, a czwartek spędziłam z moim ukochanym (co akurat nie jest powodem do narzekania, a nawet wręcz przeciwnie).
Ale, ale - strasznie dużo piszę ostatnio o pierdołach zamiast o tym co kojarzy się z tytułem bloga. Co prawda nie jest to blog o informatyce tylko o mnie i o moich zmaganiach z samą sobą w dążeniu do bycia programistą, ale ileż można... ^^
Zapisałam się na konferencję dotyczącą androida, jest w przyszłym tygodniu. Za dwa dni zaczynam też androidowy kurs - może to pomoże mi wreszcie ruszyć z moją aplikacją. Marzy mi się zostać mistrzem C++ ale póki co ostatni kolos rozłożył mnie na łopatki... Marzę sobie i marzę, a robić nie ma komu. Ot, szara rzeczywistość.

Przed chwileczką odezwała się do mnie koleżanka z dawnych lat (jeszcze czasy podstawówki). Okazało się, że też studiuje informatykę, ale na AGH i jest już semestr wyżej, chociaż młodsza o rok (umie dużo więcej niż ja , ach, poczułam się taka głupia i niedouczona). To interesujące jak toczą się ludzkie losy i jak wszystko zmienia. "Jeszcze nie tak dawno miałyśmy po 10 lat i nic w głowie" - jak to napisała Kasia.

Cóż- na dziś na pewno pora kończyć, pora spać. Jutro zajęcia na uczelni i chcę wynieść z nich jak najwięcej. Dowiem się na pewno jak poszły mi kolokwia z matematyki i może nauczę się czegoś nowego, kto wie :)

środa, 13 listopada 2013

Elkowa ucieczka do nikąd

Jesli wpisze się w google zdanie "ucieczka do nikąd" uzyskamy bardzo wiele bardzo różnych wyników : "narkotyki- ucieczka do nikąd", "ucieczka do nikąd - wpis z bloga xyz". To dosć oklepane sformułowanie i, jak wiele stwierdzeń tego typu, dla każdego ma inne znaczenie.
Ci, którzy czytują powieści Pratchetta zapewne znają Rincewinda (jego zna się nawet nie czytując powieści z serii Świata Dysku). Ów mag, to "człowiek o stu plecach" znany z tego, że zawsze ucieka, niezależnie od tego czy ktoś go goni, a jeśli tak - to dlaczego, po prostu tak profilaktycznie. Taki znalazł sobie sposób na przeżycie. Ja czasami chciałabym uciec, ale przed życiem właśnie, a raczej tymi rzeczami, które nierozerwalnie są z nim związane.
Dawno już nie czułam, że mam na świecie swoje miejsce. Ostatnio wszędzie czuje się jak intruz, nigdzie nie pasuję i to nie tylko metaforycznie - po prostu brak mi własnego kąta gdzie będę mogła robić to, co chcę i tylko na własną odpowiedzialność. Sama o ten kąt dbać i nie musieć dzielić się nim z nikim, a jeśli już - to tylko z tym , z kim rzeczywiście chcę się nim podzielić.Aktualnie uciekam z nikąd do nikąd- z "domu" do pracy, z pracy do "domu", z pośród ludzi w samotność i z samotności do ludzi. Uciekam w sen przed myślami i w marzenia przed rzeczywistością (w sumie to tylko one tak naprawdę trzymają mnie przy życiu). Niestety oprócz marzeń nie ma dla mnie miejsca gdzie czuję się dobrze. Odczuwam to nie tylko psychicznie, ale i na wskroś fizycznie, ale mam nadzieję, że jeszcze daleko mi do etapu gdy mój blog zmieni się w coś, co zatytułoane byc powinno jako "Z pamiętnika bulimiczki". Póki co rzygam głównie życiem, ale to i tak szkodzi na żołądek i powolutku trawi mnie od środka.
Jesli kiedys umrę to prawdopodobnie z braku przystosowania. Ewentualnie z braku sensu.  Prawdopodobnie jestem typem człowieka, który sam wyszukuje sobie powody do tego, aby byc wiecznie nieszczęśliwym. A może po prostu potrzebuję miejsca, w którym będę znowu czuć, że po prostu jestem w domu.

Kiedyś odkryłam, że "jak w domu" można czuć się wszędzie. Wszystko zależy od ludzi, którzy Cię otaczają i od mysli, które masz w głowie. Z ludźmi ostatnio wyjątkowo sobie nie radzę. Nie jestem w stanie stwierdzić czy to choroba, czy m ój normalny stan (kiedyś uwielbiałam ludzi, teraz częsciej się ich boję, albo nienawidzę), ale jest jak jest i póki co nie potrafię znaleźć na to rady. Nie mogę się wyłączyć, po prostu połozyć się i zasnąć, bo (niestety? na szczęście?) mam po co i dla kogo żyć, czasami jednak sama łapię sie na tym,  że wolałabym tego nie mieć, żeby móc w spokoju zostawić wszystko i wiecznie uciekać, być w ciągłym ruchu aby nie mieć czasu na myślenie o tym, gdzie czułabym sie na tyle dobrze, żeby się tam zatrzymać. Chciałabym uciec przed sobą, przed światem, przed wszystkim i (może przede wszystkim) przed niczym, ale choć bym nie chciała, muszę byc silna i trwać, i marzyć, i dążyć do celu skoro jakiś mam, mając tylko nadzieję, że to się kiedys skończy (oby jak najszybciej) i znajdę miejsce gdzie nie będę czuła się obco, przy boku osoby, przy której czuję sie jak w rodzinie (tę już przynajmniej znalazłam) wiodąc swoje zwyczajne, spokojne życie.

wtorek, 12 listopada 2013

Elek w krainie algebry i ciastek

Wspominałam już milion razy i wspomnę jeszcze niejeden raz,  że niezły ze mnie nieogar i mam ogromny problem ze swoją systematycznością (a raczej jej brakiem), motywacją, słomianym zapałem i wszystkim co z tym związane. Wydawać by się mogło, że to na przykład dlatego, że tak naprawdę niezbyt lubię to, co robię, ale to nieprawda. Na przykład taka matematyka - fascynowała mnie od zawsze i bardzo lubię się jej uczyć, tylko czasami ciężko mi się za to zabrać. Jako dziecko marzyłam sobie, że będę matematykiem. Patrzyłam na te dziwne znaczki (dzis wiem, że to oznacza np. całkę) i mówiłam "kiedys będę to rozumieć". Dzisiaj nadal matematyka jest dla mnie czymś magicznym, ale nie dlatego, że nie potrafię jej zrozumieć - dlatego, że im więcej rozumiem, tym bardziej fascyujące mi sie to wydaje.
Półtora roku na fizyce nauczyło mnie wiele pod tym względem- nie tylko samej "czystej" wiedzy matematycznej, ale głównie podejścia do matematyki i jej pokrewnych (generalnie ścisłych przedmiotów). Nauczyłam się nie bać, że czegoś nie zrozumiem, że jestem na coś zbyt głupia, że brak mi podstaw. Okazało się, że wszystko jest do ogarnięcia- potrzeba tylko wystarczająco dużo czasu i odpowiedniego sposobu myslenia.
Na początku nauki na studiach najbardziej "magicznym" przedmiotem była algebra - najwięcej niezrozumiałych  znaczków, zupełnie nowych nazw i definicji, no i nieśmiertelna Czarna Biblia Algebry - podręcznik napisany przez naszego profesora. Kompletnie tego nie ogarniałam. Co nie zmienia faktu, że mimo wszystko kochałam.
Teraz, kiedy jestem już na informatyce nie zmienia się jedno - pomimo tego, że miewam kryzysy i załamania, wierzę, że jestem w stanie nauczyć się wszystkiego co potrzeba i byc dobra w tym co chcę robić. To sprawia, że ostatnie kilka dni spędzone na nauce były prawdziwą przyjemnością - nie wsyztsko rozumiem, nie wszystko jeszcze umiem, chwilami boje się,że nie podołam, a jednak z radością otwieram podręczniki i konsolę żeby klepnąć parę linijek jakiegoś banalnego kodu. Wczoraj ucząc się matematyki śmiałam się histerycznie rozpisując krótki przykład juz na czwartej stronie A4, żeby dojść do jakiegoś wyniku, ale - paradoksalnie - przez coś takiego kocham to jeszcze bardziej.

Czasem głupio mi, że umiem z matematyki i informatyki mniej niż mój własny, rodzony, młodszy brat, ale kiedy się nad tym zastanowię na spokojnie, jestem z siebie dumna, że każdego dnia umiem co raz więcej i lepiej.

Oczywiście nie jest tak pięknie żeby ostatnio wszystko mi się udawało. Bo o ile uda mi się zmusić się do w miarę systematycznej nauki, o tyle moja dieta ostatnio nie istnieje i nie przemawiają do mnie żadne argumenty. Cięzko mi się ogarnąć, kiedy koleżanka przynosi do pracy przepyszne własnej roboty cytrynowe ciasto, inna przywozi słodycze z indii od naszych hinduskich kolegów, a sama firma funduje obiad w postaci pizzy z okazji tego, że pracujemy w święto narodowe. Łatwo wychodzi mi wyszukiwanie usprawiedliwień, myślenie o konsekwencjach - już nieco gorzej. Zapisałam się do lakarza żeby zbadać sobie poziom cukru i takie tam, wymysliłam też aplikację, która pomoże mi trzymać się moich postanowień - jednak zanim ją napiszę minie nieco czasu, a dbac o siebie powinnam przez cały czas, bo to nie tylko te dodatkowe kilogramy, o których myśl jest momenatmi chorobliwie obsesyjna, ale i hormony, i jelita, i po prostu samopoczucie (nie dość, że zasypiam w pracy, to jeszcze to poczucie winy).

Ale nie ma co narzekać (podobno) i rozpamiętywać tych zjedzonych przed pięcioma minutami hinduskich placuszków- od jutra przecież będzie tylko lepiej (chyba, że znów ktoś przyniesie do pracy ciastka).

niedziela, 3 listopada 2013

Sprawozdanie (bynajmniej nie dla Akademii)*

No i po porządkach na komputerze. Backupy porobione, zakładki przesłane, reinstalacja systemu... cóż. Za mniej więcej piętnastym razem się udało. Mam teraz dysk golutki jak go, że tak powiem, pan bug stworzył, ale wreszcie działa. A ile z tym było kłopotów...
Taki ze mnie informatyk, że przy pierwszej reinstalacji coś się zawiesiło. Komputer włączał się i zaraz przed załadowaniem pulpitu wyłączał. I tak w kółko. W końcu udało się system w miarę w porządku zainstalować. Zainstalowałam najpotrzebniejsze programy i aplikacje, po wielu ciężkich chwilach postawiłam nawet Fedorkę na wirtualce (64- bitowa nie szła, gdyby ktoś miał podobny problem, polecam spróbować z 32-bitową, u mnie pomogło), ale... Oczywiście nie mogło być tak pięknie - wyskoczył jakiś błąd w sterownikach karty graficznej. Złamałam więc podstawową zasadę informatyka brzmiącą "póki działa mimo błędów - nie ruszaj" i postanowiłam sterowniki odinstalować i zainstalować od nowa. Ile ja się z tym namęczyłam, to nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Chyba, że jest takim samym informatycznym antytalenciem co ja. W każdym razie męczyłam się z tym wiele godzin. Bez powodzenia. Postanowiłam jeszcze raz zainstalować system operacyjny... Poza problemem, który pojawił się już przy pierwszej instalacji, a teraz powtórzył się co najmniej pięć razy, zdołałam zainstalować 32-bitowego Windowsa 7 całkowicie pozbawionego jakichkolwiek sterowników (zło) i podjąć próbę zainstalowania Windowsa 8. Kolejne fiasko. Ostatecznie zadziałała reinstalacja ze starego, dobrego dysku recovery i ta-dam - znów mam  64- bitowego staruszka Windowsa 7. Nie twierdzę, że jest to najlepszy system na świecie. Ale dobrze mi się z nim pracowało do tej pory, nawet jeśli głównie ze względu na przyzwyczajenie.
Teraz znów instalacja wszystkiego co potrzebne (antywirus, firewall, program do defragmentacji dysku, oczywiście maszyna wirtualna pod Fedorę i parę innych). Wszystko od nowa.
Cieszę się jednak, że chociaż system działa (odpukać), więc można stwierdzić, że odniosłam jakiś tam sukces (początkowo działałam z pomocą brata, później radziłam sobie już sama). Była to ogromna próba biorąc pod uwagę mój brak cierpliwości. Załamałam się dzisiaj milion jeden razy. Ale kładę się spać z poczuciem swego rodzaju spełnienia. A najwyższa pora, bo już późnawo...
Dodatkowo mam za sobą kolejną przeprowadzkę - jedna z sióstr zrezygnowała z mieszkania ze mną (nie mogła biedaczka wytrzymać, na szczęście miała gdzie uciec), nastąpiła więc zamiana pokojami z drugą siostrą - teraz już nie będę tak przeszkadzać porządnym ludziom, bo w pokoju będę sama.
Wiele dobrego dzisiaj mnie zatem spotkało, chociaż wiązało się to z dużą ilością pracy, która na dodatek dopiero się zaczyna. Ale najważniejsze to zacząć- a to się udało.


*Tytułem posta pozwoliłam sobie nawiązać do "Sprawozdania dla Akademii" naszego kochanego Franza Kaffki, którą to historię czytałam nie tak dawno jadąc autobusem do i z pracy.

poniedziałek, 14 października 2013

Eko-religia i jej eko-sekswyznawcy

Nie da się zaprzeczyć, że współczesny świat pełen jest przeciwieństw i to zarówno na poziomie jednostki jak i całych organizacji i społeczności. Chyba każda możliwa idea zawsze zostanie zakwestionowana i znajdzie zarówno swoich popleczników jak i przeciwników. Dodatkowo zawsze znajdą się też ludzie, którzy na idei będą chcieli zarobić często z samej ideologii robiąc tylko przykrywkę. Nie zawsze, a pokuszę się nawet o stwierdzenie, że bardzo rzadko, udaje się rozpoznać czy ktoś działa ze szczerych intencji (czyt. w zgodzie z publicznie wyznawaną ideologią) czy też po trupach dąży do celu jakim są jak największe zarobki/władza itp. To wszystko skutkuje tym, że każdego dnia wielokrotnie jesteśmy oszukiwani. W wielu przypadkach na własne życzenie - po prostu wolimy nie wiedzieć.
Podobnie jest z modą na "eko". Sama momentami już wołam o miskę jak widzę kolejne produkty "eko" i kolejne przejawy eko mody. Nie uważam jednak, że sama idea życia jak najbardziej w zgodzie z naturą i ze sobą jest zła- wręcz przeciwnie. Uważam, że w dzisiejszym świecie ludzie powinni dołożyć starań, aby żyć jak najbardziej zdrowo, w szczęściu i harmonii, chociaż to nie jest takie proste jak czasem mogłoby się niektórym wydawać. Jestem jednak przeciwna wszelkie przesadzie - tworzeniu obok prawdziwej ekologii ekologię fałszywą, religię ze swoimi fanatycznymi wyznawcami napędzającymi machiny, które sprawiają, że kolejne miliony trafiają do kieszeni właścicieli wielkich korporacji (nie uważam jednocześnie, że wszystkie korporacje i ich idea jest sama w sobie zła).
Ja sama od pewnego czasu zaczęłam żyć bardziej "eko" - zmieniłam dietę, zwracam uwagę na kosmetyki jakie kupuję. Stało się to pod wpływem po pierwsze czytania bloga, który jest dla mnie wielkim objawieniem (http://www.tlustezycie.pl/), a ostatnio także po zapoznaniu się z treścią książki "Mordercza gumowa kaczka", którą polecam każdemu, oraz licznych artykułów dotyczących szeroko pojętego zdrowia i szkodliwości niektórych jego części. Staram się jednak poszukiwać swego rodzaju złotego środka. Dbać o siebie nie popadając w paranoję, co czasami nie jest takie proste.

Zarówno te złe i dobre idee (zazwyczaj niemożliwe do odróżnienia, bo przecież wszystko jest względne) bardzo szybko zagnieżdżają się i rozprzestrzeniają wśród całej naszej populacji wędrując z kontynentu na kontynent. Niemal wszystkie używane przez nas na co dzień produkty oraz żywność nafaszerowane są chemikaliami o specyficznych właściwościach mających zwiększyć komfort codziennego życia. Okazuje się jednak, że te pochodzące z mózgów szalonych chemicznych naukowców idee odbijają się poważnie na naszym zdrowiu. W szamponie, paście do zębów, pojemniku na żywność czy teflonie na patelni znajdziemy związki działające rakotwórczo i mutagennie, zabijające nas powoli każdego dnia. Nie wspominam już nawet o środkach ochrony roślin czy takich produktach jak papierosy, o których szkodliwości wie chyba każdy, nie każdy jednak zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo są one szkodliwe. Zawsze znajdziemy jednak te bardziej ekologiczne odpowiedniki wszystkiego co używamy na co dzień (najpierw jednak musimy poświęcić nieco czasu aby zbadać, czy na pewno są one ekologiczne).
Tak czy siak zarówno chemia jak i ekologia dzisiaj walczą o nas między sobą wciskając się w każdą dziedzinę naszego życia i nie pozostawiając nam nawet miejsca na największą intymność, czyli seks. Jest to czynność wydająca się jak najbardziej naturalna, jednak nawet w sypialni zawsze możemy wybierać jedną z kilku możliwych ścieżek postępowania.
Cały szum wokół "ekoseksu" rozpoczął się od publikacji Stefanie Iris Weiss: Eco-Sex: Go Green Between the Sheets and Make your Love Life Sustainable. Autorka tworzy swego rodzaju kodeks bycia eko-kochankami. Książka budzi wiele sprzeciwów, ale również spore zainteresowanie. Dowiadujemy się z niej, że najbardziej polecaną przez autorkę formą antykoncepcji jest wkładka wewnątrzmaciczna, a kochać się powinniśmy przy zgaszonym świetle i na pościeli z naturalnej bawełny czy bambusa. Zakładając, że autorka rzeczywiście przejmuje się ludzkim zdrowiem i stanem środowiska, to popieram ją w kwestii idei zastępowania szkodliwych dla nas produktów tymi bardziej naturalnymi. Zamiast wibratora pokrytego zmiękczonym plastikiem czy lubrykantu nafaszerowanego szkodliwą chemią, może dildo z piaskowca, nakręcany mahoniowy wibrator i nawilżacz stworzony z naturalnych składników? Radziłabym też uważać z prezerwatywami zawierającymi toksyczne dla człowieka polimerowe związki i pokryte środkami plemnikobójczymi, które podrażniają ścianki pochwy. Nie tworzyłabym jednak scenariuszy randek dla prawdziwych eko-kochanków, gdzie zakazane są kwiaty (hodowane z użyciem środków chemicznych), pisanie listów miłosnych i seks przy zaświeconym świetle (wyłączanie go, ma zaoszczędzić prąd), a także jedzenie inne niż wegańskie (ja nie wiem czemu mięso ma być mniej naturalne niż sałata, pomijając kwestię często wątpliwej jakości jednego i drugiego). 
Jeśli jednak jesteśmy już przy seksie i jego połączeniu z ekologią, to jeszcze inny pomysł na to ma grupa ludzi, która stworzyła organizację non profit o nazwie "Fuck for forest" (http://www.fuckforforest.com/), o których to zresztą powstał niedawno głośny film dokumentalny pod tym samym tytułem. Organizacja ta ma na celu zbieranie pieniędzy na akcje typu ratowanie lasów deszczowych poprzez nagrywanie i płatne udostępnianie na stronie amatorskich filmów porno. Aktywiści chcą przy okazji przekonać nas do tego, że nagość jest dobra i piękna, a seks to coś całkowicie naturalnego i bynajmniej nie powinien być tematem tabu. A przynajmniej tak twierdzą na swojej stronie. 

Co ja o tym wszystkim myślę? Po pierwsze powtórzę - to wszystko piękne, ale nie popadajmy w przesadę. Nie tylko w tych kwestiach, które związane są z seksem. Czy warto płacić 120 zł za pudełko czterech prezerwatyw tylko dlatego, że ktoś powiedział, że są eko? I czy przypadkiem pod piękną ideologią organizacji "Fuck for forest" nie kryje się zwykły ekshibicjonizm, fetyszyzm, czy jak to tam zwał? Chciałoby się żyć zdrowo i w harmonii z naturą, ale nie za cenę kontroli oddechu podczas orgazmu, żeby przypadkiem nie wydychać zbyt dużej ilości dwutlenku węgla do atmosfery, że tak pozwolę sobie sparafrazować wypowiedź Marcina Prokopa (http://www.kobieta.pl/gwiazdy/emocje/pisza-dla-nas/marcin-prokop/zobacz/artykul/eko-seks/), który do pomysły eko-seksu podchodzi z ogroooomnym sceptycyzmem, żeby nie powiedzieć wrogością. Ja nie jestem przeciwniczką ani eko-seksu, ani nagrywania filmów porno w celu zbierania pieniędzy na szczytny cel (no bo jak ktoś to robi z własnej woli, to co w tym złego?) tylko nawołuję i sama mam nadzieję, że podołam - wybierajcie i działajcie z głową. 

poniedziałek, 7 października 2013

(Nie) wszystko co kocham

Nie wszystko idzie tak jak się planuje. A już szczególnie w moim wykonaniu. Nie zamierzam narzekać, smęcić czy też oceniać czy wychodzi mi to na dobre, czy też nie, bo moim zdaniem to najczęściej ma niewielkie znaczenie.
Jestem dziewczyną pełną słabości i kompleksów, ale na pewno nie jest to jedyne co mnie określa. Jest wiele osób, rzeczy, aktywności, które bardzo lubię, kocham, albo pewnie pokochałabym/polubiła gdybym tylko miała okazję. Największym problemem jest zawsze brak czasu.
Bardzo lubię uczyć się nowych rzeczy. Na studia poszłam nie dla papierka, ale dla poszerzenia wiedzy i dla własnej satysfakcji. Owszem, nie przeczę, że mam nadzieję na to, że pomogą mi również w zdobywaniu ogromnej ilości pieniędzy, a co.

Uczę się jednak tej swojej Javy (żeby nie było- nie uważam samego języka za swój, "swoją Javą" nazywam tutaj raczej mój proces nauki). Robię to dużo wolniej niż zakładałam, ale wciąż staram się wygrzebać na to troszkę czasu. Późna już pora kiedy to piszę, zostało mi 6 godzin do pobudki, a jeszcze pasuje się wykąpać- jednak dokończyłam dziś kolejną lekcję. Jak to mówią - coś za coś.

Chodzę na korepetycje z angielskiego i niemieckiego, ładując w to mnóstwo kasy. Nie powiem, żebym robiła spektakularne postępy - na to zbyt mało się uczę. Dbam jednak o to, żeby ktoś pilnował mnie w tym, że uczę się tych języków. Żeby być zawsze ten mały kroczek do przodu. Od dawna planuję się certyfikować, ale, stała śpiewka, czas, pieniądze, chęci- często wszystkiego jest za mało. Wiem jednak, że ten moment nadejdzie stosunkowo niedługo, bo myślę o tym coraz częściej i intensywniej, a jak myślę, to kombinuję jak to osiągnąć.

Uczęszczam na zajęcia z tańca - Irlandzki soft i step, soft szkocki oraz szkockie tańce highlandowe. Sama nie wiem skąd wziął mi się pomysł na to żeby tańczyć akurat to, ale złapałam bakcyla i w tym momencie rusza już drugi rok nauki. Wraz z kilkoma koleżankami zostałyśmy docenione za naszą zeszłoroczną pracę i mamy możliwość uczestniczenia w próbach zespołu Comhlan oraz gigantyczną zniżkę na warsztaty (w sam raz zwróci mi się fortuna wydana na buty do tańca). Nie mam na tyle czasu, żeby tańczyć tyle ile bym chciała, chodzić na wszystkie próby, większą ilość zajęć - na razie trzy razy w tygodniu musi wystarczyć. Ale jest to dla mnie coś ważnego i cudownego.

Moje studia z pewnością będą wymagały ode nie w tym semestrze sporo wysiłku. Dość sporo nie tak prostego przecież materiału się trafiło (pomimo tego, że to studia zaoczne). Kochałam moje pierwsze studia, z których zrezygnowałam (faktem jest, że płakałam nie raz i nie dwa z bezsilności nad zadaniami z algebry i wypracowaniami z fizyki, które po dziesięciu godzinach spędzonych nad nimi nadal nijak nie wychodziły). Fizyka okazałą się jednak nie dla mnie - z wielu względów. Jednak ile ten krótki okres studiowania na UJ mi dał, wiem tylko ja. Kocham też moje obecne studia. Programowanie to coś czym chcę się zajmować w przyszłości - im bliższej tym lepiej. Lubię swoją uczelnię, kolegów i bardzo nieliczne koleżanki z roku (zresztą nie wiem czy nie powinnam już napisać "koleżankę", bo ostatnio tylko jedną widziałam).

W pracy wciąż zawirowania, a jednak mimo wszystko ją lubię - głównie przez team z którym mam szczęście pracować, ale także przez to, że sporo dzięki niej mogłam i nadal mogę się nauczyć.

Marzy mi się, aby kiedyś wrócić do grania na fortepianie. Wysokiej klasy instrument z cudownym dźwiękiem i niezwykle czułymi klawiszami zawsze będzie moim marzeniem. Pianistka ze mnie bardzo niespełniona, że się tak wyrażę. Jakiś etap nauki zakończyłam, jednak mam wrażenie (a nawet jestem pewna), że stało się to zanim miałam okazję na dobre się rozwinąć. Wiem, że teraz grałabym inaczej, lepiej, mądrzej... Ale to wymaga wiele pracy i czasu.

Kolejną rzeczą co do której odkryłam, że ją uwielbiam, to jazda konna. Kiedy tylko mogę, staram się umówić na godzinkę czy dwie w zaznajomionej stadninie na naukę jazdy. Zdarza się to nad wyraz rzadko, ale zawsze sprawia mi wiele radości.

Co jeszcze lubię? Czytać lubię, lubię też gotować (to mnie uspokaja i pozwala niejako "wyżyć" się emocjonalnie), lubię nawet sprzątać, ale wtedy, kiedy nic bardziej pilnego nie zaprząta mi głowy.
Jest mnóstwo innych rzeczy, które lubię. A wszystkie wymagają czasu. Gdyby tylko mieć go więcej - można by wszystko...
Może dlatego czasami fajna wydaje mi się idea wiary w bezczasowy wymiar gdzie możemy np. udać się po śmierci. Jako dziecko marzyłam często, że niebo to miejsce, gdzie możemy nieustannie rozwijać się ze wszystkich dziedzin, które nas interesują i mamy na to zawsze dosyć czasu, przez co możemy być szczęśliwi. Możemy w nieskończoność poznawać ludzi, którzy nas otaczają, bo przecież tyle jest do poznania (zawsze miałam nadzieję, że żadnej osoby w naszym życiu nie spotykamy bez powodu). Czasami nadal sobie tak marzę, chociaż ciężko powiedzieć, że wierzę. Raczej chciałabym wierzyć, choć nie podchodzę do tego rozpaczliwie, a z radosną ciekawością.

Opowiedziałam krótko o tym, co dla mnie ważne i co sprawia mi radość, a jednak to tylko wstęp do tej najważniejszej części mojego życia - miłości. Niech sobie tam każdy myśli co chce. Bo może to brzmi słodko, naiwnie czy banalnie, ale dla mnie bez drugiej osoby przy moim boku, osoby którą kocham i która kocha mnie, cała reszta życia traci kolory, traci sens. Skupiam się wtedy na zabijaniu w sobie tęsknoty i nie myśleniu, tak aby tylko egzystować jak w hibernacji w oczekiwaniu na kogoś, dzięki komu mogę czuć się szczęśliwa. Może to oznaka słabości, może nieporadności - ja nie wiem. Wiem, że nie potrafię, a może nie chcę żyć bez kogoś, dla kogo mogę się starać, z kim mogę wiązać swoje plany na przyszłość, swoje marzenia, do kogo zawsze mogę się zwrócić i na niego liczyć. To jest mój sekretny składnik życia, bez którego przepis na nie, kompletnie nie ma sensu, pozostaje tylko pozbawiona smaku papka, w której zawsze będzie czegoś brakować, aby można było radośnie się nią najeść.
Mam taką osobę rzecz jasna, jest nią mój chłopak i chciałam się pochwalić na jak wielki skarb trafiłam. Nie jest on moim pierwszym chłopakiem. W sumie drugim. Ale nie będę mówić, że tamta miłość nie byłą prawdziwa. Uważam , że była. Byliśmy tylko zbyt niedojrzali, aby odpowiednio o nią walczyć i aby niektóre rzeczy zrozumieć. Wdzięczna jestem jednak za doświadczenia z poprzedniego związku i za mojego byłego partnera, a teraz prawdziwego przyjaciela. W dużej mierze dzięki niemu jestem teraz tym, kim jestem. Ale zgodnie z zasadą "panta rhei" - nie ma powrotu do tej samej rzeki. Jest nowa, na tym etapie na pewno lepsza rzeka, w której z chęcią się zanurzam i chłonę całą sobą jak tylko mogę. I będę publicznie się tym chwalić i publicznie po wielokroć dziękować mojemu Adamowi za to, że jest i za to, że dał mi się poznać, nadal dając się powoli odkrywać.

Ten post jest opowieścią o tym, co tworzy moje życie. To ukryty pomiędzy wierszami hymn dziękczynny za to wszystko i tych wszystkich, których kocham, podziwiam, lubię, a których niekoniecznie tu wymieniam. Czasem boli mnie serce, że nie każdemu mogę okazać tyle uczuć ile bym chciała. Że nie dla każdego mam dostatecznie dużo czasu. Jest wielu ludzi, z którymi nie mam kontaktu często już od wielu lat, a których nadal pamiętam i życzę im jak najlepiej. Za to wszystko, za was wszystkich : szczerze i z całego kulawego serca (może nieco nieporadnie) DZIEKUJĘ

czwartek, 3 października 2013

Akcja przeprowadzka - panta rhei

Wszystko się zmienia, w dodatku zmienia się szybko. Mam czasem wrażenie, że moje życie to ciąg, bynajmniej nie alkoholowy, a ciąg nagłych zwrotów o wiele stopni i wielu płaszczyznach. Zrezygnowałam już z połapania się w tym i w momentach kiedy najbardziej się "przewraca", po prostu daję się ponieść i czekam co z tego wyniknie. Według paru mądrych ludzi, a w każdym razie według tego, który powiedział, że "panta rhei", zmiany są napędem całego wszechświata i wszystkiego co się dzieje. Sprawiają, że w ogóle coś się dzieje. Zmiany to ruch, zmiany to życie. A jednak boimy się zmian. Boimy się tego, co nieznane.
Jednak ja nie o tym.
Tylko o niespodziance jaka spotkała mnie po powrocie z urlopu. Było to już dobrych parę dni temu, jednak zmiany, które nastąpiły w moim życiu zaowocowały lekkim szokiem i problemami z pozbieraniem się. Ktoś powiedział kiedyś, że problemy to tchórze, atakują wszystkie na raz. Zmiany może też. Ja powiedziałabym jednak - jedno przyciąga drugie, ale nie bez zasady - przyciągają się podobieństwa. Zmiany powodują inne zmiany i tak to się rozpędza, dlatego życie mija nam coraz szybciej.

Skończył się mój (oczywiście zbyt krótki) urlop i powróciłam do Krakowa. Już kolejnego dnia rozpoczynałam nowy semestr na studiach głowę mając pełną myśli typu "jak to wszystko ogarnąć", czy "skąd wziąć na to wszystko pieniądze". Problemy spadają z nieba. Serio. Na szczęście spadają też rozwiązania. Trzeba je tylko zobaczyć i otworzyć się na nie. Ale koniec dygresji, wróćmy do konkretów - więc miałam sobie te swoje myśli (ja wiecznie się czymś przejmuję, tragedia) i znienacka doszły do tego nowe. A stało się to za sprawą właściciela mieszkania, w którym wynajmowałam pokój. Otóż, nie wdając się w szczegóły, dowiedziałam się, że muszę wyprowadzić się do końca miesiąca (co dawało właściwie dwa dni, dwa dni bez uprzedzenia, dwa dni, w ciągu których dodatkowo miałam zajęcia na uczelni). Co ciekawsze - na podstawia sobie tylko znanych historii, ów wyżej wymieniony pan stwierdził, że nie jestem godna tego, aby zwrócić mi wpłaconą mu przeze mnie kaucję (och jakże się zawiodłam na ludzkości tym razem). Przyznam szczerze, że puściły mi emocje i pobeczałam się wiele razy, w tym nawet w tramwaju, generalnie głównie z powodu dezorientacji spowodowanej całą sytuacją. Ale kolejnego dnia zrobiłam największą awanturę w swoim życiu, w wyniku której odzyskałam pieniądze (wprawdzie bez pięćdziesięciu złotych, ale moje nerwy warte są więcej). Na szczęście są też moje siostry i mieszkanie mamy odziedziczone po dziadku, w którym owe siostry mieszkają. Jako, że i tak miałam wprowadzić się do nich, ale miesiąc później, to do nich skierowałam prośbę o przygarnięcie mnie. Zlitowały się nad biednym, bezdomnym Elkiem i przyjęły. Nieco nam teraz ciasnawo, jako że póki co dzielę pokój z siostrą i jej narzeczonym, kuchnia mała na troje, łazienka nie większa, ale przez te kilka dni jeszcze się nie pozabijaliśmy, więc jest to już jakiś sukces.

Jak tylko zakończyły się dwa dni przeprowadzki (nie powiem - męcząca sprawa, dobrze, że mam te siostry, bo bez nich bym w tej sytuacji zginęła) nastąpił dzień powrotu do pracy. Wszystko nowe, bo projekt w czasie przenosin do Indii. Kiedy mnie nie było wstąpił w fazę , kiedy wszystkie procesy, które miały zostać przekazane są już wykonywane w 100% w Indiach i w 100% sprawdzane u nas. Przyznam, że męczy mnie to dużo bardziej niż samodzielne procesowanie. Zresztą - nie tylko mnie. Atmosfera w pracy męcząca i dość napięta, a tu jeszcze przedłużenie umowy. Szkoda tylko, że bez podwyżki.... nie podpisałam prosząc o możliwość negocjowania warunków. Czy zrobiłam dobrze? Ha, nie mam pojęcia! Ale co się stało to się nie odstanie, czekam na rozwój wydarzeń. W końcu będzie dobrze. Tego jestem pewna. Okaże się tylko co znaczy dobrze i dla kogo dobrze. Jednakowóż moja matka Nadzieja nie umrze wcześniej niż ja.

Powoli się zbieram i ogarniam, będę musiała (chciała?) wrócić do przerwanej nauki Javy. Dodatkowo w przyszłym tygodniu rozpoczynają się zajęcia z tańca, dziś już konwersacje z niemieckiego, a od soboty angielski. A i Naruto sam się nie obejrzy. Jeżeli to przeżyję - będzie to baaardzo pracowity okres w moim życiu.

wtorek, 1 października 2013

Tym razem naprawdę o homeschoolingu

Jeżeli ktoś nie wie czym jest homeschooling, czyli edykacja domowa, odsyłam na stronę :
http://dziecisawazne.pl/co-to-jest-homeschooling-czyli-edukacja-domowa/

Tutaj chciałam w skrócie opisać dlaczego jestem za homeschoolingiem i dlaczego właściwie o tym piszę.

Osobiście chciałabym swoje własne dzieci uczyć w domu. Niestety jest to zabronione w kraju, do którego kiedyś chciałabym wyjechać (chociaż może moje plany kiedyś się zmienią), mianowicie w Niemczech. Oczywiście nie mówię tutaj o uczeniu dzieci literek, czy generalnie uczenia się z nimi po szkole. Mówię o całkowitej rezygnacji ze szkoły (przynajmniej na pewnym etapie) i samodzielnym nauczaniu dzieci w domu.  Na poziomie podstawówki i gimnazjum byłabym w stanie przekazać im odpowiednią wiedzę, co więcej- jestem pewna, że w wielu przypadkach dużo lepiej niż nauczyciele.

 O homeschoolingu czytałam już wielokrotnie, ale ostatecznym argumentem "za" jest doświadczenie - siedząc z młodszymi siostrami nad ich zadaniami domowymi, widzę, jak duże czasem są braki w edukacji najmłodszych. A jedynym problemem tutaj jest zazwyczaj brak czasu - ze strony nauczyciela, żeby zmieścić się w programie, indywidualnie podejść do każdego ucznia czy chociażby dostatecznie kontrolować, czy każdy nauczył się tego co trzeba. Ze strony rodziców - niemożność przypilnowania zrobienia każdego zadania, sprawdzenia wiedzy z każdego działu itp. Niestety niewiedza szybko się kumuluje i przy braku podstaw nie da się iść dalej. Widzę to nie tylko na przykładzie moich sióstr, ale i samej siebie, moich znajomych, czy dzieci, którym zdarzyło mi się udzielać korepetycji.
Dziecko nie potrafi uczyć się samo i przede wszystkim tego należy je nauczyć w pierwszej kolejności, co nie zmienia faktu, że wskazane jest wsparcie przy każdym nowo poznawanym temacie. Dziecko po prostu potrzebuje czasu i odpowiedniego podejścia aby zrozumieć. Zresztą... czy tylko dziecko?

Co dobrego jest w homeschoolingu?

Dziecku przekazujemy nie tylko czystą "szkolną" wiedzę. Owszem, musimy przystosować program do ogólnie narzuconych wymagań edukacyjnych, aby dziecko mogło zdawać testy. Jednakże oprócz tego tworzymy z dzieckiem lepsza więź, przekazujemy mu najważniejsze wartości i możemy na bieżąco odpowiadać na jego pytania, nie tylko te dotyczące matematyki czy języka polskiego, ale również całkiem zwyczajnie i te, które dotyczą codziennego życia.
Dodatkowo okazuje się, że dzieci uczone w domu, nie tylko więcej umieją, ale jednocześnie mniej czasu spędzają na nauce (wg niektórych źródeł jest to do 5 godzin lekcji dziennie + żadnych "zadań domowych"). Lekcje domowe często są ciekawsze niż te prowadzone w szkole (rodzice wymyślają różne sposoby na ich urozmaicenie).

Co z argumentami, które często przedstawiają ludzie będący przeciwko tej metodzie nauki?


  • Brak integracji z rówieśnikami:  niemal nigdy nie jest to prawdą. Rodzice uczący dzieci w domu deklarują najczęściej, że dbają o to aby ich dzieci spędzały dużo czasu z innymi dziećmi- zapisują je na zajęcia dodatkowe (np. sportowe), dbają o dobre kontakty z sąsiadami, znajomymi, którzy również posiadają dzieci.
  • Brak dostępu do pomocy naukowych oferowanych przez szkołę:  pomoce naukowe? Nie wiem jak u was, ale w wielu szkołach jedyne pomoce naukowe to tablica i stare mapy. Nie ma czasu ani dostatecznego wyposażenia do przeprowadzania eksperymentów chemicznych, a inne pomoce często są przestarzałe, zniszczone, albo po prostu nauczycielom brak czasu na ich używanie. Rodzice często bardziej dbają o to, aby z dzieckiem przeprowadzić proste eksperymenty (które dziecko może zobaczyć z bliska, a nie z ostatniej ławki w szkole), zabierać je do muzeum, zoo, ogrodu botanicznego czy prezentować odpowiednie książki, ilustracje itp. Często naukę poprzez zabawę stosuje się w przypadku nauki matematyki tak często nienawidzonej przez dzieci po typowej nauce w szkole, a przecież tak ciekawej i rozwijającej! (To oczywiście moje zdanie).
  • Przekazywanie wiedzy uzależnione od poziomu wykształcenia rodzica: rodzice nierzadko edukują się sami na bieżąco, aby móc jak najlepiej przekazać wiedzę dziecku. Wielu decyduje się też na opłacenie korepetytorów w przypadku przedmiotów, z którymi radzą sobie gorzej (głównie języków obcych). Rozsądny rodzic zdaje sobie sprawę z tego co umie, a czego nie i potrafi temu zaradzić tak, aby dziecko wyszło na tym jak najlepiej.
  • Brak możliwości samorozwoju rodzica-nauczyciela: To według mnie bzdura. Wszystko zależy od tego jak rodzic pojmuje samorozwój. Nieczęsto edukacja domowa wręcz pomaga rodzicowi się rozwijać. Uczące dzieci matki (bo zazwyczaj są to matki) podkreślają jak na początku obawiały się utraty czasu dla siebie, możliwości podjęcia stałej pracy, a potem całkowicie zmieniały zdanie czując, że realizują się dzięki edukacji domowej i coraz to nowych pomysłów na spędzanie czasu z dzieckiem. Dobrze zorganizowana osoba jest w stanie również podjąć dodatkową pracę jeżeli czuje taką potrzebę.


Jakie według mnie są przeszkody, które może napotkać rodzic, czy wady homeschoolingu? Nie da się ukryć, że nie każdy może sobie na luksus uczenia dzieci w domu pozwolić.
Po pierwsze trzeba mieć na to czas. Zdarza się, że niemożliwa jest rezygnacja nawet jednego z rodziców z tradycyjnej pracy.
 Po drugie pieniądze. Co zresztą łączy się z czasem. Zazwyczaj jest tak, że jeden rodzic pracuje, a drugi siedzi w domu. W Polsce niewiele rodzin jest w stanie utrzymać się w taki sposób. Co więcej, dodatkowe zajęcia, pomoce naukowe czy korzystanie z pomocy korepetytora - to wszystko równa się koszty. Niestety nierzadko spore. I chociaż można wiele materiałów naukowych znaleźć za darmo w internecie, korzystać z bibliotek czy tworzyć własne pomoce (o ile ma się odpowiedni pomysł), są wydatki których nie da się uniknąć.
Jednak największym według mnie problemem mogą być sami rodzice - nie każdy nadaje się do uczenia, nie każdy potrafi przekazać wiedzę, nawet jeśli ją posiada. A co w dodatku kiedy jej nie posiada? W ostatnim przeczytanym przeze mnie artykule znajdowało się bardzo trafne sformułowanie pod którym podpisuję się rękami i nogami : "homeschooling jest dla każdego dziecka, ale niestety - nie dla każdego rodzica".
Tak czy siak uważam, że domowa nauka to lekarstwo na wiele współczesnych problemów społecznych. Uczymy dzieci czegoś więcej niż dodawania, spędzamy z nim czas, pozwalamy czuć się bardziej kochane i doceniane. I szczerze mam nadzieję, że jeśli kiedyś będę miała dzieci (a przecież bym chciała) będę mogła pozwolić sobie na to, aby uczyć je w domu. Zdaję sobie sprawę z tego, że to niełatwe zadanie i ogromna odpowiedzialność, ale kto podoła jak nie ja? ^^

piątek, 27 września 2013

Elek przeciwko busiarzom i za homeschoolingiem

Pora na kolejny z serii moich nudnych wpisów. Powróciłam do Krakowa. Powiedziałabym, że w chwale, gdyby była to prawda, ale jest to raczej coś w stylu lekkiego wku... hmmm... poddenerwowania. Bo już pominę to, że nie cierpię przemieszczania się środkami transportu publicznego z dużą ilością bagażu. Niezbyt lubię też kończące się, mało produktywne (jak większość mojego życia) urlopy. Ale dzisiejszy powrót do mieszkania w Krakowie nie należał do bajkowych. Najpierw mama dała mi nadzieję, na podwiezienie . W prawdzie nie na Kazimerz, a do Nowej Huty, ale zawsze coś. Zrezygnowała, gdy dowiedziała się, że moja siostra (mieszkająca w Nowej Hucie) nie ma w mieszkaniu zakupionego dla niej miodu. Przecież nie będzie podwozić córki kiedy nie przywiezie miodu, logiczne. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że dała mi nadzieję. Tak się własnemu dziecku nie robi. Cudzemu też. Ale własnemu szczególnie. Jeszcze tak kochanemu jak ja. Ot i co.

 No, ale przecierpiałam i wsiadłam do busa, z wielkim bagażem i jeszcze większym trudem - jak to student wracający od mamy, z tym, że u mnie jedzenia najmniej- ciesząc się perspektywą spokojnej jazdy. Ale nie. Po jednym przystanku musiałam wysiąść, bo kierowca zmieniał samochód i czekać na niego na tym jesiennym zimnie przy okazji prawie spadając ze schodków razem z mą ogromną emo-czarno-różową torbą , bo wiadomo- ma się ten spryt i wdzięk wrodzony. Doczekałam się w końcu. I jechałam. Całą trasę w nieogrzewanym busie, przy otwartym oknie, z kierowcą rozmawiającym przez telefon i palącym papierosy. Nie zwróciłam mu uwagi. Nieśmiała jestem. Ale za to teraz sobie ponarzekam. Bo mogę. Przy moim wysiadaniu Pan Busiarz był jednak całkiem miły i odechciało mi się na niego złościć, chociaż będę unikać busów jak ognia, bo dziwni ludzie tam jeżdżą (zakompleksieni rajdowcy, kierowca jadący całą trasę z otwartymi drzwiami i pół trasy z nogą na desce rozdzielczej to tylko część tego co (kogo) za kierownicą busa można spotkać). Nie wiem czy to busy tak wpływają na ich kierowców, czy specjalnie się takich zatrudnia, czy też tylko ludzie ze specyficzną osobowością decydują się na zostanie "busiarzem", ale nie widziałam jeszcze chyba żadnego, którego mogłabym określić jako całkowicie normalnego (według moich wewnętrznych norm rzecz jasna. Może to też kwestia mojego pecha. Albo tras, którymi jeździłam do tej pory). Niestety jak się mieszka na takim, za przeproszeniem, wygwizdowie, to się można tam dostać tylko busem/własnym samochodem/autostopem/rowerem/nogami/hulajnogą. Chociaż tym ostatnim ciężko, bo dziury w drodze są naprawdę GIGANTYCZNE. A że ja samochodu własnego nie mam  a ciężko poruszać się autostopem/rowerem/nogami z ogromną walizką na kółkach i dwoma torebkami, pozostają busy... Czas mi jak najszybciej się wzbogacić i mieć własnego szofera.

No dobrze. Ale w Krakowskim tramwaju było mi już ciepło, chociaż ludzie na mnie dziwnie patrzyli (wiem,wiem, to tylko moje fobie). Niskopodłogowy, więc i walizę wnieść stosunkowo łatwo. Nieco ciężej było wleźć na drugie piętro kamienicy m.in. przez brak światła na klatce schodowej (błogosławione latarki w telefonach), ale dotarłam i jestem. Straty materialne to tylko (aż!) jedno stłuczone jajko, a niestety wzięłam ich jedynie 10. Taki to już mój smutny los i marna egzystencja.

Według tytułu posta, powinnam napisać teraz dlaczego jestem za homeschoolingiem skoro wiadomo już, dlaczego przeciw busiarzom. Ale w sumie to mi się nie chce się (to drugie "się" jest specjalnie) i napiszę o tym następnym razem. Nie chce mi się też pisać o reszcie dnia. Bez jakiegoś szczególnego powodu. Nie chce się i już. A teraz czas się wypakować i przygotować psychicznie  na rozpoczęcie nowego semestru. Yeah. Mam taki mętlik w głowie, że sama już nie wiem, czy to jest to co Elki lubią, czy też może nie. Chyba dowiem się jutro. W każdym razie- na to liczę.

czwartek, 26 września 2013

Powrót mistrza suchara

Mistrzem suchara ogłaszana byłam już parę razy. W pracy, na studiach, generalnie w różnych kręgach. Tym razem świeżo wymyślonego suchara postanowiłam narysować. Nie żeby mi się nudziło, ale poczułam, że muszę*:

krem.jpg

A wracając - mojej nauki programowania ostatnio było niewiele, bo brat nagle zaczął wspominać stare dzieje jak to grało się w Heroes III. Powróciły wspomnienia i chęć zagrania znowu. I tak sobie grałam wiele godzin w ostatnich dniach (i nocach. Właściwie przede wszystkim nocach). Ale nie tylko to - bo i do Krakowa trzeba było jechać załatwiać takie super fajne papierkowe sprawy. Buty za to przy okazji kupiłam (dziadek dał stówkę, bo "to obciach w dziurawych chodzić" i na nic moje tłumaczenie, że pal sześć dziury, bo trampki i bez dziur przemakają) - udało mi się tego dokonać w niecałe 45 minut, odwiedzając 8 sklepów, a przymierzając łącznie... hmm... jedną parę butów. Aż sama się dziwię, że w ogóle znalazłam buty, które spełniają wszystkie narzucone warunki :


  • mają się podobać mnie i generalnie ładnie wyglądać na nodze
  • nie jasny kolor (najlepiej czarny/szary/ciemny brąz)
  • do 100 zł (wiadomo czemu)
  • nie zamszowe
  • obcas - odpowiednio szeroki, nie wysoki i nie niski
  • mają nadawać się na jesienną pogodę.


Wiem, że nikogo to nie obchodzi (kto normalny czyta o butach jak można o mojej nauce programowania), ale musiałam się pochwalić.

Trzecią rzeczą, którą "musiałam" było pojeżdżenie na koniu w trakcie trwania mojego urlopu. Wcześniej nie bardziej była okazja, później nie bardzo była pogoda, ale generalnie udało się raz- wczorajszą wyprawę w teren odczuwam dziś bardzo intensywnie w tych mięśniach łydek, których do tej pory nie używałam tak intensywnie (przysięgam, że przy tańcu pracują zupełnie inne!). Tak czy siak było warto, z konia nie spadłam, więc nic się w głowie nie poukładało, za to zostałam przez niego wielokrotnie opluta (musiał gdzieś wśród przodków mieć lamę, jak babcię kocham).

Dzisiaj też już nie marnuję czasu na granie w Heroes'ów  - chociaż nie wiadomo co przyjdzie mi do głowy nocą. W każdym razie od rana widziałam się z koleżanko-sąsiadką z podstawówki, pomogłam dziadkowi w zdjęciu firanek, co przy moim wzroście i obolałych łydkach jest naprawdę niezłą gimnastyką, pograłam trochę na pianinie (eh, jak ja za tym tęsknię... ale to zbyt rozległy temat, żeby w ogóle się wgłębiać w tej chwili) i robię porządki w pozostałych jeszcze tutaj moich ciuchach. A, pomogłam nawet siostrze odrobić zadanie z matematyki! Jestem taką dobrą siostrą. Bardzo rzadko. Ale jednak.

W ogóle póki co to piszę bardziej pamiętnik niż bloga, wiem o tym :D Ale myślę, że to kwestia czasu, zanim przestanę pisać po to, żeby siebie samą kontrolować, a zacznę, żeby komuś chciało się to czytać. Tak czy siak - urlop się kończy, zbliżają się zajęcia na uczelni (I'm realy excited, seriously) i powrót do Krakowa i pracy. A teraz wracam do tego co przerwałam, no bo ileż można, nie?

*co najmniej jedna badana osoba szczerze uznała ten komiks za śmieszny

niedziela, 22 września 2013

Ja niezmiernie pociągająca

Pociągam dziś bardziej niż zwykle, chociaż bardzo pociągam na co dzień. Nosem oczywiście. Katar nie daje mi żyć i czasami mam ochotę umrzeć, żeby umarł wraz ze mną. Jednakże nie zaprzeczam, że wolałabym aby zdechł całkiem beze mnie. Faszeruję się czosnkiem i witaminą C w końskich dawkach, ale coś czuję, że bardziej przydałoby mi się mieszkanie pozbawione dywanów, firanek i wszystkiego w czym tak chętnie zbiera się kurz. To dzisiejsze pociąganie to chyba jednak bardziej skutek przeziębienia (bardziej? W sumie ciężko powiedzieć, ale na pewno trochę). Po DevDay'owym after party  (co to było- o tym później) póki co została mi (mam nadzieję, że nietrwała) pamiątka w postaci bólu gardła i większego niż zwykle kataru, o którym już wspominałam.
No dobrze. Pomarudziłam, to teraz się pochwalę. Bo chyba jeszcze nie chwaliłam się, że byłam na DevDay'u (dla zainteresowanych : http://www.devday.pl/ ). Siostra wysłała mi linka do zapisów i zapisałam się, bo stwierdziłam, że może być całkiem zabawnie słuchać wykładów w języku, który ledwo się rozumie, na tematy, o których nie ma się pojęcia. Nie było tak źle - część zrozumiałam, z każdego wykładu wyniosłam coś dla siebie (m.in. torbę, dwie koszulki, naklejki itp.). Przez większość czasu siedziałam jednak patrząc na ludzi "z byka" i chcąc albo kogoś zabić (najlepiej wszystkich zaczynając od siebie), albo schować się w kącie i rozpłakać, a potem uciec do domu. Czasami tak mam kiedy wokół mnie jest dużo ludzi. Włącza mi się aspołeczność, totalna fobia i tak sobie chodzę/stoję i każdego z osobna i wszystkich na raz nienawidzę.
Za to po konferencji kiedy ludzi zrobiło się dwa razy mniej, atmosfera dwa razy luźniejsza i każdy dostał swoją porcję alkoholu, bawiłam się całkiem nieźle. Poznałam wiele ciekawych osób z różnych stron Polski i nie tylko. Nie wypiłam dużo, za to za cudze pieniądze. Zgubiłam identyfikator. Pogniewał się na mnie chłopak (tak jest jak się późno wraca do domu). I nabrałam ochoty na kolejną DevDay'ową konferencję!
Ale rozpisywać się już nie będę, bo chociaż mogłabym długo, to nikomu nie chce się przecież tego czytać.

Przyjechałam dziś do swojej rodzinnej wsi. Spóźniłam się na busa dwie minuty i w nagrodę czekałam dwie godziny na kolejnego. Po początkowym wkurwieniu w związku ze spóźnieniem i niemożnością dodzwonienia się do mamy w celu zapytania jej, czy nie odebrałabym mnie z pobliskiego miasta (do którego busy jeżdżą stosunkowo często), postanowiłam przeczekać w Galerii Krakowskiej. Zasiadłam, włączyłam laptopa i przerobiłam kolejny rozdział ze swoje książki do Javy. Jestem z siebie dumna troszkę. A teraz siedzę i smarkam. Ot i co. Aż pozwolę sobie zacytować siedzącą dziś za mną w busie nastolatkę- "To jest życie, tego nie ogarniesz".

sobota, 21 września 2013

Nadchodzę i ta da da dam!

W ramach sprostowania - jeszcze nie jestem informatykiem, ale będę. Dlatego mówię sobie, że będę i innym mówię tako również, aby się przyzwyczajać. Bo jak sobie wmówię, to może zostanę szybciej? Kto wie...
W pracy i tak jestem "tą z IT" i pomagam ludziom w rozwiązywaniu prostych problemów ("dlaczego ten monitor nie działa?" "hmmm... podłącz kabel?") dzięki czemu mogę się podbudować. Ale skoro poszłam już na studia informatyczne, to najważniejsze teraz dla mnie to nauczyć się programowania. Zabieram się za to długo i idzie mi mozolnie, ale właśnie po to też zakładam swojego bloga, żeby śledzić swoje postępy i sama się motywować. Startuję praktycznie od zera, teraz z Javą, na studiach w tym semestrze będą podstawy C (btw w rozkładzie zajęć NARESZCIE matematyka! Tęskniłam <3 ). Ale co mnie czeka? Jeszcze do końca miesiąca mam ambicję dokończyć "przerabianie" książki "Teach Yourself Java in 24 Hours". Widziałam gdzieś tam dalsze części, ale najpierw trzeba zrobić podstawy podstaw, czyli wykopać dziury na fundamenty zanim zacznie się je wylewać. W planach mam później jeszcze "Java Core", ale powoli, powoli. Jak to ja.
Przyznaję, że zaczynałam się już uczyć, ale poległam na Rubim. Przez brak systematyczności. Teraz wzięłam się za Jave, bo uczestniczyłam w warsztatach organizowanych przez WebMuses dotyczących tego języka i stwierdziłam, że to dobry motywator, żeby ruszyć z kopyta. Z tym kopytem to na razie jest jak jest, ale póki co- cała noc przede mną! (Yeah).
Plan jest taki, żeby jeszcze dziś się trochę pogimnastykować, w końcu trzeba o siebie dbać  (dziś to znaczy zanim pójdę spać). Wychodzę z założenia, że nawet 10 minut jest lepsze niż nic. A mam zamiar być nie tylko świetną w swoim fachu, ale i piękną programistką, o tak!
Kubek z herbatą w dłoń, pozycja przy laptopie zajęta i ... startuję ^^ Będzie fun, oj tak.